• Witaj nieznajomy! Logowanie Rejestracja
    Zaloguj się
    Login:
    Hasło:
    Nie pamiętam hasła
     
    × Obserwowane
    • Brak :(
    Avatar użytkownika

Serpens > Wielka Brytania > Anglia > Domostwa > Londyn, Pokątna 20/6 > Salon
Odpowiedz
Odpowiedz
#1
Mistrz Gry
Konta Specjalne
Co ma być to będzie, a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.
Wiek
999
Zawód
Mistrz Gry
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
mugol
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
26-09-2025, 21:15

Salon
Przytulny pokój z wysokimi, ciemnymi ścianami i wielkim kamiennym kominkiem, w którym cicho trzaska ogień. Stare dywany w głębokich barwach, aksamitne fotele i zapach herbaty z magicznych ziół tworzą atmosferę tajemniczej elegancji. To idealne miejsce na rozmowy przy świecach i szeptane zaklęcia.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#2
Melusine Rookwood
Czarodzieje
żeby był, żeby chciał być, żeby nie zniknął
Wiek
26
Zawód
urzędniczka, asystentka, pośredniczka
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
zaręczona
Uroki
Czarna Magia
10
0
OPCM
Transmutacja
15
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
7
0
Siła
Wyt.
Szybkość
4
14
11
Brak karty postaci
03-11-2025, 10:45

Where fate stumbled
08 kwietnia 1962

Biada jej ― i biada światu, który w swej zuchwałej strukturze postanowił rozgrywać tragedię kobiet na wzór partytury, w której każdy takt wyznacza męska dłoń. Zadrżała w środku, jak struna rozpięta między wolą a obowiązkiem, drgająca w rytmie wyimaginowanego buntu. Szkarłat myśli krążył w jej głowie, rozlewając się niczym żywica z pękniętego drzewa ― lepki, gęsty, trudny do opanowania. Wewnątrz pulsowało coś, co przypominało pierwotny jęk natury ― głos tego, co od wieków tłumione, a jednak nieśmiertelnie obecne w kobiecych trzewiach. Nie znała już łagodności własnych gestów, gdy pergamin postanowień drżał w jej dłoniach jak skóra zdradzonego kochanka. Nazwiska, pieczęcie, daty ― wszystko to tworzyło sieć, w którą zaplątano ją niczym bezwolne zwierzę. Wokół unosił się zapach zastałego atramentu, jakby sama historia próbowała przypomnieć, że jej los nie należy do niej. A jednak ― wbrew tej martwej ciszy dokumentu ― coś w niej rosło, rozwijało kolce, łamało korę dawnego posłuszeństwa.
Zbyt długo kazano jej wierzyć, że krew Rookwoodów powinna składać się z uległości i maniery, że dłoń kobiety winna zdobić kielich, a nie miecz. Lecz oto, w tej jednej chwili, zdała sobie sprawę, że zrodziła się z innego rdzenia ― bliższego ziemi, ogniowi, fermentowi walki. Że jej ciało, choć skrojone pod gorset konwenansu, nosi w sobie pamięć pradawnych bogiń, które stawiały światy na barkach, a nie kłaniały się im w pas. I w tymże zrozumieniu ― w tej cichej, skrytej erupcji ― zaczęła rodzić się nowa forma bluźnierstwa: kobieta, która nie zgadza się być posagiem, lecz siłą sprawczą. Cicha jak nocne tchnienie, a jednak zdolna do burzenia tronów jednym ruchem rzęsy.
Zapanowała cisza ― ciężka, rozżarzona jak rozstrojony dzwon pośród katedry upadłych myśli. W niej właśnie rozlewał się sens wszystkiego, co miało przepaść; echo ojcowskich słów, twardych niczym odłamek granitu, odbijało się o ściany głowy z okrutną precyzją młota. Każde z nich, wycyzelowane i chłodne, wbijało się w duszę jak klin w szczelinę marmuru, rozsadzając wnętrze w niewidzialnym wybuchu. Czuła, jak cała ta przestrzeń, niegdyś ułożona w ascetyczny porządek pracy, topnieje w bezładzie, jakby żałoba miała formę rozrzuconych notatek, odkręconych flakonów i wypalonych resztek myśli. Popielnica parowała nikotynową melancholią, powidokami chwil, które jeszcze kilka dni temu niosły pozory normalności. W powietrzu unosił się zapach spalonej decyzji ― tego, co już nie do cofnięcia, nie do oczyszczenia. Szkło po karminowej szmince patrzyło z wyrzutem, jakby przypominało jej, że jeszcze niedawno potrafiła się uśmiechać; że miała odwagę zasiadać naprzeciw ludzi i karmić ich wizją opanowania, które teraz znikło bez śladu.
Zadrżała dłonią, przesuwając nią po krawędzi biurka, po stertach papierów, których sens dawno wyblakł w świetle nowej niewoli. Litery wydawały się zdeformowane, jakby niechętnie trzymały się znaczeń ― a przecież wszystko tu miało niegdyś rytm, porządek, nienaganność. Teraz pozostała tylko elegia zniszczenia: rytmiczne uderzenia serca w piersi, zlewające się z miarowym stukotem stopy o podłogę.
― Cholera... ― dźwięczne poirytowanie przemknęło w powietrzu, gdy kolejny raz ktoś miał czelność atakować jej lokum. Nie chciała nadzwyczajne nikogo widzieć, słyszeć i czuć. Nie chciała czuć, jedynie zniknąć. Zabić, rozszarpać w etiudzie samozadowolenia, szaleństwie rodzinnych porywów udręczenia. ― Nie ma nikogo w domu.
Niechybnie zginie― pomyślała, wsuwając bose stopy w chłód podłogi, gdzie każdy klapek zdawał się oddychać napięciem. Dźwięk kolejnego uderzenia w drzwi wdarł się w jej kręgosłup jak echo złowróżbnego werbla; rytm zwiastujący nieznane. W powietrzu zawisła mgła domowego zapomnienia, zapach czarnej herbaty spleciony z nikotynową nutą dawno zgasłego papierosa. To wszystko drżało, jakby przestrzeń przeczuwała nadchodzącą burzę. Zbliżyła się. Złapała za klamkę z ostrożnością godną alchemika dotykającego ołowiu, z którego pragnie wydobyć złoto. Myśl przemykała po jej karku niczym cień kota ― a może to tylko przeciąg, niepewność? Przylgnęła uchem do drewna. Cisza. Tylko serce łomotało, jakby chciało się wyrwać, zanieść ją w dal, tam, gdzie świat nie upomina się o konsekwencje.
― Czego... ― Stał w progu, wypełniając sobą przestrzeń jak cień, który wymknął się spod władzy światła ― gęsty, milczący, obcy. W powietrzu zawisł zapach deszczu i niepokoju, ciężki, zbyt cielesny, by był tylko wspomnieniem burzy. Przez krótką chwilę zdawało się, że czas rozlał się po ścianach niczym rtęć, błyszcząca i zdradliwa; każde drgnienie, każdy oddech przybierał wagę czynu. Ona zaś stała — w pozie nie tyle przestraszonej, co oszołomionej, jak zwierzę, które instynktem przeczuwa, że oto spotkało kogoś, kto nie przyszedł przypadkiem. ― Czego pan... szuka? ― wyszeptała, a jej głos zabrzmiał dziwnie ― nie do końca należał do niej.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#3
Alessio Medici
Akolici
Wiek
32
Zawód
alchemik, handlarz ingrediencjami
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
zaręczony
Uroki
Czarna Magia
18
0
OPCM
Transmutacja
6
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
28
Siła
Wyt.
Szybkość
7
7
2
Brak karty postaci
27-11-2025, 23:04
.
   Wyprawa do Włoch przypominała przysługę od losu. To w jej trakcie mógł na moment odsunąć od siebie widmo narzuconego ożenku; zepchnąć je na dalszy plan, jak niechcianą księgę, którą nieprzypadkowo ludzie stawiali zawsze na najwyżej półce, z łatwością o niej zapominając. Mógł też oddać się temu, co naprawdę rozpalało jego krew, tj. kupieckiej pasji, targom pełnym szmerów i ryzyka, które smakowało jak prawdziwa wolność.
   Chętnie kluczył między zaułkami południowej Europy. Między wilgocią portu, rdzą linek okrętowych i mokrym drewnem, które skrzypiało przy każdym kroku, dając wrażenie, jakby i on sam stanowił stary nabytek tego miasta. Nie wiedział wprawdzie, co przy tym pociągało go najbardziej: może pochylenie światła, w letnim wyjaskrawieniu opadające gładko na jego stworzoną do tego cerę południowca? A może fakt, że Wenecja pachniała mocną kawą, orzeźwiającymi cytrusami i sjestą? Czymś, co zdążył polubić. Przyjemnie ciepłym wieczorem, przełamanym aromatem wina i oliwy. Pełnym zagubionych ścieżek, których nie bał się odkrywać.
   Niczego nie pragnął bardziej, niż pozostać tu na dłużej. Rzecz w tym, że bez względu na to, jak wiele światła i doświadczeń dawała mu Wenecja, jednocześnie narzucała na niego również pomrok tego, co czekało na niego zaraz po powrocie do Londynu.
   W ten sposób cień życiowej przysługi, jaką sprowadziła na niego wyprawa do Włoch, wydłużał się i ciemniał z każdym jednym dniem. Już od momentu pierwszego wyjścia na ląd w Wenecji wiedział, że kiedyś będzie musiał wrócić, dbając o własny ożenek. Myśl ta nie opuszczała go podczas handlowych negocjacji i wizyt w bibliotekach. Ponura smuga i jednoczesny powidok społecznych konwenansów pozostawał z nim – gęsty od oczekiwań, nieznośnie obecny. Czaił się uparcie i niewybaczalnie za plecami Alessandra, przypominając mu o zaciągniętym dawno długu, którego spłata zbliżała się milowymi krokami.
   Alessio nie był naiwny. Zdawał sobie sprawę z tego, że czas, choć z początku działał na jego korzyść, nie był z gumy – nie mógł się rozciągnąć. Przeciwnie do tego, z żelazną konsekwencją kurczył się i malał, odliczając uparcie do dnia, kiedy będzie musiał wrócić, by wywiązać się z rodzinnej powinności. W efekcie, ten sam czas, który był jego sojusznikiem w pierwszych dniach wyprawy, z czasem – z biegiem miesięcy i w końcu także lat – nabierał nerwowej popędliwości, prowadząc go tam, gdzie wciąż jeszcze nie chciał się udawać, ale dokąd zdecydowanie musiał.
   W życiu nie dało się bowiem przekuć na swoją modłę dwóch istotnych kwestii: cudzych oczekiwań (szczególnie tych rodzinnych, którym lojalnie hołdował) i bezwzględności upływających lat. Mając na karku dojrzałość trzydziestolatka, a przy tym będąc zobligowanym do zapewnienia przyszłości swojemu rodowi, nie mógł sobie pozwolić na zapominanie o podstawach. Stanowił męską głowę Medicich i tuż po śmierci ojca nie miał już dostatecznie mocnego argumentu, by pozostać w Wenecji bez ryzyka okrzyknięcia go nieodpowiedzialnym narzeczonym i synem.
   Musiał wrócić.
   Znajdując się pod domem zaprzysiężonej przez papier wybranki serca  (lub ściślej mówiąc: wybranki rozsądku), czuł jak własne brzmienie kroków zgniatało go w katedralnym, zbliżającym się do niego brzmieniu. Niebiańsko raniła go również wizja coraz bardziej spełniającego się widma narzeczeństwa, jednocześnie jednak zmianę te uznawał za konieczną. Sam skutecznie do niej prowadził, pozwalając by władczy konstrukt powinności spadł na niego jeszcze przed nastaniem zmroku. Pojawił się pod drzwiami jej mieszkania wczesnym wieczorem. Dostatecznie wcześnie, by godzinę tę móc podpiąć pod przyzwoitą, ale również dostatecznie późno, by w razie czego – gdyby tonaż nudy objął jego ciało w trakcie ich rozmowy – móc się przedtem godnie ulotnić, choćby pod pretekstem zbliżającej się nocy. Nie spodziewał się tylko jednego: butności kobiety, która wypełniła przestrzeń jak cierń już z chwilą otworzenia drzwi. Tej cierpkości w głosie i bezduszności spojrzenia, który osiadł mu na barkach, jak ciężki kurz.
   ― Nie mogę szukać czegoś, co już wcześniej znalazłem ― wyznał w odpowiedzi, cicho, ale z głęboką przekorą, jakby słowa te chciał zakorzenić w niepokoju, który rozsiała wokół siebie szeptem. Ręka Alessio powędrowała tym samym pod poły ciemnej, wełnianej kurtki, wysuwając z kieszeni zwitek papieru. Ten natomiast nosił w sobie lekkość pergaminu, ale także ciężkość nowiny, niemal tak czarnej i wyraźnie dla niej złowróżbnej, jak kolor atramentu.
   ― Według mojej wiedzy, jesteśmy narzeczeństwem ― dodał, wręczając jej stary list od ojca Melusine, informujący dokładnie o tym: o zawiązaniu dawno obligującej ich relacji i  nieco zakurzonej już obietnicy spotkania, które będąc następstwem umowy narzeczeńskiej, następowało właśnie dziś.
   ― Porozmawiamy?
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#4
Melusine Rookwood
Czarodzieje
żeby był, żeby chciał być, żeby nie zniknął
Wiek
26
Zawód
urzędniczka, asystentka, pośredniczka
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
zaręczona
Uroki
Czarna Magia
10
0
OPCM
Transmutacja
15
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
7
0
Siła
Wyt.
Szybkość
4
14
11
Brak karty postaci
03-12-2025, 12:29
Mogła więc, w tym osobliwym splocie okoliczności, w którym los niemalże szydząc z jej przytomności, uczynił z niej syrenę ― z krwi, kości i drgających włókien pragnień ― unosić głos nad mrokiem, nęcić go jak żeglarzy zmęczonych sztormem. O, żeglarzu mój, któż ci poda dłoń, jeśli nie ja? Jakże mogła nie słyszeć w swej własnej piersi tego zewsząd drgającego zawodzenia, tej melodii, którą sama w sobie wznieciła, do której nie prosiła muzy, lecz która wyrosła na przekór rozsądkowi. Literalnie wywlokła wilka z lasu ― Medici, przeklęte Medici ― napastując swe myśli imieniem, które wślizgiwało się w nie niechciane, ciężkie, a jednak przesadnie wyraziste. Jak nazbyt ostry aromat wina, które od pierwszego łyku mówi, że zadrwi z ciebie, jeszcze nim opróżnisz kielich. I mogłaby w tej chwili, gdy powietrze między nimi napięło się jak struna przygotowana na uderzenie smyczka, rozedrzeć noc zrywem Menady, rozszaleć się w ekstatycznym ciągu i pozwolić, by mieszkanie stało się świadkiem kobiecego nieposkromienia. Mogłaby ― lecz nie zrobiła tego; nie jeszcze. Bo oto stanął przed nią, ledwie krok dalej, jakby to spotkanie odbywało się nie w splątaniu kobiecej przestrzeni, lecz na marmurach włoskiego dziedzińca, gdzie słońce rzeźbi światłem twarze mężczyzn pewnych siebie. Stał u jej progu, jak gdyby nic, jakby wiedział, że i tak go zobaczy, że i tak zatrzyma na nim wzrok.
A wzrok ― błękit kobiecego usposobienia ― zetknął się z jego ciemnością. Z tą gęstą, nabrzmiałą od własnych sekretów, męską, nieprzeniknioną barwą, która w ciemnym lesie wydawała się niemalże materialna. Tak bardzo nietutejszy się zdawał, jakby wieczorna szarówka za nim pociemniała tylko po to, by mu służyć za tło. Ciemniejszy od włoskiego słońca, owszem; zaledwie musnął krańce światła ich drobnego zaklęcia, a już wydawał się wyrzeźbiony z innej gliny. Może bardziej wyrafinowany ― w ruchu dłoni, w zaciśnięciu ust, w pochylonej trochę głowie ― ale w jej oczach od początku pozostawał jednym: butnym paniskiem, którego pojawienie się naruszyło jej rytm, który wkroczył nie tam, gdzie go proszono, lecz tam, gdzie sam zechciał.
― Narzeczeństwem? ― A jednak… ten jego cień, to jego imię, ten jego ciężar w powietrzu ― sprawiały, że drżała nie ze strachu, lecz z czegoś, czego wolała jeszcze nie rozpoznawać, nie nazywać, nie dopuszczać do świadomości. Jakby Medici przynieśli ze sobą własny rodzaj burzy ― takiej, którą kobieta, jeśli tylko odważy się stanąć pośrodku, już nigdy nie zapomni. Udawała strudzoną ― o, tak misternie, tak teatralnie, że gdyby noc miała dłonie, zaklaskałaby z uznaniem. I udawała zaskoczoną, jakby informacja o narzeczeństwie, miotnięta w przestrzeń z surowością Morgany, spadła na nią niczym grad na nagie ramiona. A jednak pod tą cienką glazurą słodyczy, pod tą miękkością drżącej wargi i niewinnym uniesieniem brwi, buzowała furia. Wściekłość, kąśliwa jak ciernie krzewów, trzęsła nią od środka ― wibracja tak subtelna, że tylko ktoś, kto znałby jej oddech na pamięć, mógłby ją dostrzec. ― Któż chce doprowadzić me serce do zapaści? ― Lawirowała więc jak żmija pod mlecznym blaskiem księżyca: między spokojem a słodyczą, między chłodem ostrożności a udawaną bezmyślnością. Ach, to udawanie głupiutkiej ― jakże przyjemne jak idylliczne w swej przewrotności! W głębi serca drwiła z samej siebie za taką rolę, ale jeśli scena tego wymagała, jeśli słowa i spojrzenia miały malować ją jako łagodną, naiwną, niemalże dziewczęcą ― proszę bardzo. Kobieta, gdy chce, potrafi ubrać się w głupotę jak w jedwabny płaszcz. ― Zapraszam.
Uśmiech posłany ciekawskiej sąsiadce był więc słodki jak syrop i równie lepki, bo przecież trzeba było czymś zatuszować rosnącą irytację wobec tej larwy, wlekącej torbę pełną czegoś dudniącego. Och, znowu wino? Znowu schadzka? Znowu te jej desperackie próby, by wyglądać jak kobieta, którą ktoś chce widzieć po zmroku? Żałosne.
Myśl przebiegła przez jej głowę jak iskra zapalająca lont drwiny.
A sąsiadka? Wgapiła się w jej gościa jak sroka w gnata, wzrokiem lepkim, ciekawskim, pozbawionym wstydu. A weźże go sobie, jeśli ci tak ślina cieknie, pomyślała, unosząc brew z wyższością. Odda i dopłaci. Bo Alessio Medici ― choć przyszedł tu, choć trzymał jej uwagę, choć zburzył ciszę świata, w którym od dawna była jedyną królową ― nadal był intruzem. Pięknym, lecz intruzem. Ujęła więc list od niego, elegancko, z tą kobiecą manierą, której nauczyły ją francuskie poranki i angielskie wieczory. Jednocześnie wolną dłonią poprawiła narzucony naprędce czarny szlafroczek z Francji ― ten, którego jedwabny materiał złośliwie zsuwał się z obojczyka, jakby chciał spłynąć dalej, bardziej prowokacyjnie, niż wypadało o tej godzinie. Materiał lśnił w półcieniu jak skrzydło nocnego ptaka, ukazując skórę zbyt szczerze dla obcych spojrzeń.
Dlatego też ― nim sąsiadka zdążyła wystawić język ciekawski niczym pies do miski ― przepuściła Alessia w drzwiach. Jednym ruchem odcięła się od jej wzroku, jakby zamykała bramę przed niechcianą gawiedzią.
― Niegrzecznie pozwolę zapytać, od ilu lat taka informacja została uwzględniona w spisach notarialnych? ― Drzwi zatrzasnęły się za nimi z delikatnym kliknięciem, ale dla niej był to dźwięk jak ostry nóż, rozcinający farsę, w którą nie zamierzała już dłużej grać. W dłoni pergamin drżał minimalnie. Czy z emocji? Z irytacji? Z czegoś, co miało w sobie urok zakazanego? A może po prostu z siły, z jaką zaciskała palce, jakby chciała zmiażdżyć imię Medici zaklęte w tym papierze. Błysk spomiędzy jej rzęs ― niczym błysk ostrza ― potoczył się w stronę mężczyzny. ― Aspekty prawne już na wstępie winny być mi informacją na biurku, chociażby lakoniczną... Mogę zaproponować wina, whiskey, bądź herbaty na modłę tutejszej gościnności ― Rzucała mentalne gromy, kruszyła w myślach jego dumę, jego obecność, jego… śmiałość, deptał jej delikatne sanktuarium, tę przestrzeń, która należała tylko do niej, jej wspomnień, jej przywar, jej rozpaczy po bracie.
Może brat przed śmiercią coś tu zostawił?
Może jakąś truciznę ukrytą w podłodze?
Co?! Hihi. Zapaliła leniwie lampkę stojącą w kącie salonu, zaraz z szafeczki wyciągnęła na tacę gościnności skrzętnie wyczyszczone szkło, by zaprosić skinieniem gościa na fotel honorowy. ― Melusine Aithne Rookwood, ale doskonale Pan to wie.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#5
Alessio Medici
Akolici
Wiek
32
Zawód
alchemik, handlarz ingrediencjami
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
zaręczony
Uroki
Czarna Magia
18
0
OPCM
Transmutacja
6
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
28
Siła
Wyt.
Szybkość
7
7
2
Brak karty postaci
Wczoraj, 01:57

   Uczucie zaciągniętego długu wobec życia właśnie powracało do niego w postaci piętrzących się przed nim, dyskretnych pułapek. Tych wrzuconych w oddech kobiecego zdziwienia na wieść o ich narzeczeństwie oraz pozostałych, których jeszcze nie potrafił nazwać, a które ciągnęły się w gęstniejącym między nimi powietrzu, jak samospełniająca się przepowiednia rodzących się z wolna komplikacji. Nie znał źródła tego wrażenia, ale trudność związku przeczuwał po części w samym kobiecym spojrzeniu – napiętym, niejasnym – i w jej kruchej, ale pełnej w swym wymiarze obecności. Kobiety bez temperamentu nie były w stanie wypełnić przestrzeni z tą samą intensywnością. To ona właśnie, ta silna kobieca aura Melusine, sprawiała, że oczy Alessio ciągnęły niemal bezwiednie ku jej sylwetce i ku obłościom młodego ciała, zaciągniętego skromnie materiałem eleganckiego szlafroka.
   Złości w niej nie dostrzegł, a drżenie wargi w szybkiej kalkulacji potrafił wyjaśnić chłodem uderzającego w nią powietrza. Mimo pewnych nieścisłości i mianowników niewiedzy, wetkniętych w spazm spotkania, z pełnym przekonaniem mógł jednak określić, że to, co widział, nie było wszystkim. Miękkość i przestrach, jakie pływały po powierzchni jej słów i gestów, nie były tym samym, co kryło się pod nią. Głębia jej reakcji, a przy tym charakteru, najpełniej objawiała się, jego zdaniem, w tęczówkach oczu, a najmniej w ściągniętych na usta słowach, których Medici za nic nie potrafił rozgryźć.
   ― Jak mniemam, odpowiedzią będą Nasi ojcowie. W dalszej perspektywie czasu nie miałbym jednak nic przeciwko, by osobiście skraść Ci parę pociągnięć serca, bella ragazza.
   Nie przedstawił się, umyślnie. Znacznie więcej od imienia, mówiła o nim maniera. Jego podążała za nadanym przez nią tonem, wpuszczając w brzmienie głosek zarówno formalność i ostrożność dżentelmena, jak i również zwiewność oraz flirt charakterystyczny dla włoskiej spiekoty. Nie raczył ją przy tym żadnym innym gestem, zbyt skoncentrowany na zawiasach jej wymuskanego uśmiechu, który od razu wyczuł, że nie jest dla niego.
   Odwrócił głowę za ramię, w cieniach alejki dostrzegając sylwetkę sąsiadki. Dojrzałą i kruszejącą pod naciskiem nadchodzącej starości, która miała stanąć pod nosem wszystkich, ale im na szczęście na razie niczym nie groziła. Dopiero rozsmakowywali się przecież w wigorze życia, mając starość daleko przed sobą.
   Do narzeczonej powrócił wzrokiem chwilę później, w duszącym go dystansie, charakterystycznym dla angielskich nawyków, pełnych chłodu i biednej interwencji.
   Westchnął bezgłośnie, wymijając ją cicho w drzwiach. Wzrok przebiegł po zwiewności czarnego materiału, oblekającego jej ciało, nie powiedział jednak nic. Nie nastręczył się jej nawet natarczywością kontaktu, niemal od razu po wejściu, zajmując się bardziej ściąganiem płaszcza i butów, niż jej obecnością.
   ― Od dwóch ― wyrokował na jej prośbę, zsuwając z siebie ciężar prawdy bez zająknięcia, Wszystko to sprowadzało się niby tylko do jednego, prostego wyrażenia, a jednak podana liczba miała w sobie siłę i głośność szarpanych koni, rżących wściekle w rajdzie, w którym ktoś już dawno obstawił koniec. Jakby Alessandro i Melusine stanowili żywy towar, a fakt ich narzeczeństwa i zbliżającego się małżeństwa, zaciskającego węzeł relacji między dwoma rodami, był wygraną, jakiej wszyscy od nich oczekiwali.
   Podobna myśl obciążała przestrzeń wagą emocji, których nie był w stanie strącić ani komplementem, ani zwodniczą narracją. Dlatego nawet nie próbował. Obserwował za to, i widział wyraźnie, jak w wąskim pasie sceptycyzmu, zniesionego na kształtne usta Melusine, rodziła się nowa jej odsłona.
   Przypominała femme fatale lub silną personę, gdy bez konturu wstydu patrzyła na niego spod pełnych wachlarzy rzęs. Po zamknięciu drzwi szybko opuściła maskę gry i wcieliła się w zamian w cichą prowodyrkę dzisiejszego napięcia. Jej głos nasączał przestrzeń półtonem wątpliwości, ale i... pogardy? Może. Nie był w stanie wyszarpać z niej krystalicznie czystej emocji i określić źródła jej zachowania z jednoznaczną pewnością, widział jednak, jak oczy Melusine ciemniały, obiegnięte czymś silnym, odurzającym. Nabierały intensywności, o jaką można było podejrzewać tylko kogoś, kto nosi w sobie więcej, niż jedną refleksję.
   ― Aspekty prawne zawsze możemy negocjować... to niechęć wydaje mi się na ten moment bardziej problematyczna. Wyjaskrawia się u Ciebie jako pierwsza ― Choć zaznaczał, że dostrzega w niej tę postawę, nie pragnął dyktować jej uczuć wobec ich kontraktu. Uwidaczniał jedynie zdolność do odczytywania z niej tych prostych sygnałów świadczących o generalnym, prawdopodobnym niezadowoleniu. ― Herbaty ― dopowiedział miękko, bez związku dla poprzedniej wypowiedzi, siadając w fotelu w pobliżu kominka. Jedna z rąk oparła się swobodnie o podłokietnik mebla, a nogi rozchyliły się w przyzwoitym rozwarciu, pozostawiając plecy w dumnym wyproście, gdy usadowiony głęboko w fotelu, patrzył na nią z odległości.
   ― Alessandro Medici, ale wolę Alessio.
   Nie potrafił ująć w jedną, konkretną ramę natury tej kobiety. Jakby jej aura była dla niego jeszcze niedostatecznie wyklarowana, bez ostatecznego kształtu. Nić determinacji i uporu błąkała się w wiązkach jej tęczówek, ale podobnie również dostrzegał w nich silne bicie serca i wrażliwość na bodźce. Spojrzenie Melusine Aithne Rookwood przypominało przy tym dym z płonących pochodni, jakie widywał czasem w piwnicach starych bibliotek: lotny, wchłonięty przez pomrok otoczenia. Coś wiecznie kryjący.
   ― Skoro nie znałaś założeń aspektów prawnych, to śpieszę z lakoniczną informacją o tym, że nie pragnę przeciągać zawiłości tego kontraktu dłużej, niż to konieczne. Wolałbym zamknąć to znużenie ustaleń w kilku miesiącach.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Starszy wątek | Nowszy wątek


Skocz do:

Aktualny czas: 11-12-2025, 03:28 Polskie tłumaczenie © 2007-2025 Polski Support MyBB MyBB, © 2002-2025 MyBB Group.