• Witaj nieznajomy! Logowanie Rejestracja
    Zaloguj się
    Login:
    Hasło:
    Nie pamiętam hasła
     
    × Obserwowane
    • Brak :(
    Avatar użytkownika

Serpens > Organizacja > Akta postaci > Tworzenie kart postaci > Leopoldine Flint
Leopoldine Esme Flint
Obrazek postaci
Dusza
Personalia rodziców
Maerin i Esme Flint (z.d. Fawley)
Aspiracje
Udana kariera taneczna, założenie własnej szkoły baletowej
Amortencja
Talk, impregnowany parkiet, mleko z miodem
Różdżka
10 cali, dość giętka, łuska hipokampusa w wierzbie
Hobby, pasje
Balet, pływanie, wyścigi konne, czytanie
Bogin
Rodzinny grobowiec
Umysł
Data urodzenia
31 XII 1938
Miejsce urodzenia
Wiedeń, Austria
Miejsce zamieszkania
Tir Eilean, Margate, Kent
Język ojczysty
Język angielski
Genetyka
Czarownica
Ukończona szkoła
Instytut Magii Durmstrang, Jötunn
Zawód
Baletnica
Czystość krwi
Błękitna krew
Status majątkowy
Bezdenna sakiewka
Ciało
23
156
40
Wiek
Wzrost
Waga
Błękitne
Czarne
Kolor oczu
Kolor włosów
Budowa ciała
Ciało wyjątkowo szczupłe i jędrne. Uwagę zwraca długa szyja oraz smukłe nogi, przy czym uda są wyraźnie umięśnione. Stabilny tułów, wąskie biodra i talia, sylwetka zdominowana przez długie, acz wąskie linie. Biust niemalże nieistniejący, ledwie zarysowany.
Znaki szczególne
Zawsze zimne dłonie; cienka skóra, spod której widoczne są fioletowo-zielone nitki żył; naturalnie długie, gęste rzęsy; duże oczy; delikatne zasinienia na biodrach i bokach tułowia, cienkie, jasne blizny na podudziu. Przebijająca się woń balsamów: z pałonącej lewizji i chłodzących oraz talku.
Preferowany ubiór
Jedwabne koszule wiązane w pasie lub miękkie, kaszmirowe swetry, do których dobiera — wedle humoru i okazji — szerokie spodnie z wysokim stanem (z cienkiej wełny lub innego, lejącego się materiału wysokiej jakości) lub długie spódnice reagujące na ruch. Niewielka biżuteria, do tego chusty i szale.
Zajęty wizerunek
Jane Birkin
Obrazek postaci

1938 - narodziny

Wiedeń, 1938/1939

Tego wieczoru fasady wiedeńskich kamienic mieniły się na wszystkie kolory tęczy. Gwar miasta przecinały wybuchy wystrzałów, ale nikomu nie przyszło do głowy, aby chować się do środka. Ludzie coraz to chętniej wychodzili za to przed kamienice, na ulice, poza swoje domostwa, zadzierali głowy w górę, aby jak najdokładniej odnotować w pamięci rozświetlające niebo kolorowe fajerwerki. Nikt nie bał się o siebie, wszystkim zdawał się udzielać wyjątkowy nastrój towarzyszący ostatnim chwilom starego roku.
W jednym z wystawnych, dwupoziomowych mieszkań w kamienicy niedaleko słynnego Ringu, nie słychać było charakterystycznych dźwięków mknących po ulicach dorożek. Zamiast tego ściany wypełnione były wysublimowanymi dźwiękami wydawanymi przez przygrywającą gościom orkiestrę. Państwo Flint byli gospodarzami noworocznego spotkania towarzyskiego dla austriackich elit, które trwało w najlepsze do chwili, gdy z gardła Esme nie wydostał się pierwszy, zawodzący krzyk. Wszyscy wiedzieli, co oznacza to nagłe zerwanie z decorum. Pan Flint miał za jakiś czas ponownie zostać ojcem. Jeden z gości, podstarzały już Herr Eigenstiller jako pierwszy uścisnął serdecznie dłoń gospodarza i zerkając wymownie w stronę schodów na górę prowadzących do prywatnych pomieszczeń zajmowanych przez rodzinę, wypowiedział słowa, które pojawiły się w głowach prawie wszystkich uczestników przyjęcia.
— Wystarczająco się naczekałeś, już niedługo będziesz miał swojego dziedzica.

Gdy pośród dźwięków trwającego piętro niżej balu rozbrzmiało wreszcie ciche, dziecięce kwilenie, wszyscy dorośli zamilkli. Esme, na wpół przytomna ze wciąż trwającego bólu, nie zadawała pytań. Zdawała się nie zauważyć nawet bicia pobliskiego zegara i wybuchającej na zewnątrz wrzawy. Oto minęła północ, powiła na świat zdrowe — jak się wydawało — dziecko, a wszyscy wciąż patrzyli na nią ze współczuciem. Gdy drzwi pokoju uchyliły się, pozwalając ojcu dzieciny na wejście do środka, akuszerka wahała się, czy podać malutkie, nawet jak na noworodka zawiniątko w silne ramiona ojca. Samo to wystarczyło, nie potrzeba było słów. Już w pierwszych minutach swojego życia, córka zawiodła swojego ojca, nie rodząc się jego upragnionym synem. Prędko zdecydowano, że dostanie na pierwsze imię Leopoldine, bowiem miała urodzić się Leopoldem, ojciec zaś nie miał innego pomysłu na imię dla nieoczekiwanej dziewczynki. Na drugie imię wybrano Esme, po matce. Matce, która wciąż wiła się z obezwładniającego bólu, ponieważ poród trwał dalej. Kilkanaście minut później na świat przyszedł młodszy brat Leopoldine. Wyczekiwany, upragniony Leopold Maerin. Dziedzic, którego nadejścia tak bardzo wyczekiwał nie tylko ojciec, ale i jego goście. 

Zawsze byli razem. Ona i on, a raczej on i ona, bowiem to on był zawsze tym żywszym, pewniejszym, odważniejszym z ich dwójki. Wspólny dziecięcy pokój, wspólne guwernantki, wspólne wszystko. To zaczęło się już wtedy, gdy po raz pierwszy Leopold podarował jej konkretną zabawkę, na zabawę którą miała ochotę, choć nie powiedziała mu o tym fakcie. Musiał usłyszeć jej myśli, tak samo jak ona, gdy odnalazła go skrytego pomiędzy sukniami ich starszej siostry ze łzami wielkości ziaren grochu zastygniętymi na policzkach, bo obtarł sobie kolano i za wszelką cenę nie chciał tym nikogo martwić. Dla niej nigdy nie był zmartwieniem, był ukochanym bratem, drugą połówką jednej duszy.  Nie potrzebowali słów, by rozumieć się na najwyższym poziomie doskonałości, nie potrzebowali gestów, aby wyrazić wszystko, co trzymali w swoich małych jeszcze, dziecięcych ciałkach. Wystarczyło im tylko spojrzenie, a może nawet i ono bywało zbędne, bo nawet oddaleni od siebie czuli to, co czuło drugie. Wiedziała, że gdziekolwiek się pojawią, zawsze odnajdą do siebie drogę, nic nie będzie w stanie sprawić, aby o sobie zapomnieli. W tej myśli czaiła się pewna ciepła, otulająca jak koc w mroźny, zimowy poranek myśl. Że zawsze będzie miała do kogo powrócić.

To matka jako pierwsza nie pomyślała o niej jak o zawodzie. Traktowała obie córki z zaskakującą czułością, a jednak okrutny los sprawił, że nie pozostawiła po sobie zbyt wielu wspomnień młodszej z córek. Leopoldine do tej pory trzyma się tylko jednego wspomnienia, które zostało jej liną ratunkową, chroniącą przed utonięciem w ciemnej otchłani zapomnienia. Pamięta zwisające z sufitu kryształy wielkiego żyrandola. Uwielbiała wdrapywać się na miękką, czerwoną pufę z aksamitu i wpatrywać się w to, jak kryształy łapią słoneczne promienie, rozdzielając je na wszelkie kolory tęczy. Gdy opuszczała zadartą do góry głowę, widziała ją. Łagodne rysy twarzy matki, które nigdy w jej obecności nie wykrzywiły się w wyrazie złości czy bólu. Jej ciemne, kręcone włosy, które uwielbiała łapać w swoje rączki i ściskać jak sprężynki. Mama zawsze ubierała ją osobiście, gdy miały wyjść na wspólny spacer pośród pastelowego błękitu poranka. Wsuwała jej na nogi miękkie, dziecięce buciki, upewniała się, że szalik okrywał ją odpowiednio, a płaszczyk na pewno zapięty był na wszystkie guziki. To był ich mały rytuał, którego wyczekiwała każdego ranka.


1945 - śmierć matki, wyprowadzka do Wielkiej Brytanii

Aż pewnego razu mama nie zeszła na dół o normalnej porze. Leopoldine nie miała odwagi zapytać, gdzie byli rodzice, w końcu ojciec również był nieobecny. Znów na pomoc ruszył Leopold, zadając pytanie, którego zadania nie można było odwlekać w nieskończoność. Wtedy nie rozumiała jeszcze, chyba nikt z trójki dzieci państwa Flint nie rozumiał, że w ich życiu zakończył się pewien rozdział. 

Gdy po kilku dniach w Wiedniu zjawili się dziadkowie, rodzice ojca, Leopoldine nie była szczególnie zainteresowana ich wizytą. Całe dnie przesiadywała bowiem przy toaletce matki, wpatrując się na przemian w drobny ślad odciśniętych palców — chyba ostatni fizyczny symbol pozostały po życiu Esme Flint i w ozdobną szkatułkę, która kryła w sobie ususzoną główkę róży. Matka opowiadała jej o tej, w jej słowach, sentymentalnej pamiątce, będącej częścią pierwszego bukietu, który otrzymała w prezencie od swojego małżonka. Wobec nagłej, niezrozumianej straty, dziewczynka nie miała odwagi zapytać ojca, czy to wszystko prawda. Milczała przez cały ten czas, choć czasem, niezrozumiale dla niej, wybuchała rzewkim płaczem. Jej psychika nie była jeszcze gotowa na poradzenie sobie z tak wielką stratą. 

Gdy pakowano jej podróżny kuferek, poprosiła babcię o zgodę na zabranie kremowych bucików, które ubierała jej matka, choć niedługo później zupełnie z nich wyrosła. Szkatułkę z różanym pąkiem schowała natomiast pod ubraniami brata, w jednej z ich milczących kooperatyw.




1946 - wychowanie pod okiem dziadków, pierwsze kroki w balecie

1946, Margate

— Czy papa nas zostawił, bo nas nie kocha? 
Isadora Flint z domu Slughorn zawsze szczyciła się swoim spokojem, lecz gdy usłyszała pytanie wnuczki, była wyraźnie wstrząśnięta. Długo szukała słów, które były odpowiednie dla dziecięcych uszu, bo pierwszy raz to Leopoldine, nie Leopold zadała tak trudne pytanie. Dziewczęca rączka ściskała mocno dłoń brata, bo w ciszy rezydencji Flintów w Margate w hrabstwie Kent, nie było dla nich jeszcze nic stałego. Wrażliwe serce dziewczęcia, które z pewnością odziedziczyła po matce, podobnie jak urodę, drżało na myśl o rozdzieleniu z rodzeństwem. Nieobecność ojca, który i tak nie poświęcał jej do tej pory szczególnie dużo uwagi, mogła jakoś znieść, ale to, że rozdzielenie wychowania chłopców od wychowania dziewczynek tylko przykrym zrządzeniem losu zbiegło się z przedwczesnym odejściem matki i przeprowadzką do obcego —ojczystego kraju, nie było już takie oczywiste. Dziewczynka sądziła, że była to po prostu kara. Że w nieświadomy sposób odsuwała od siebie nie tylko ojca, ale i babcię oraz dziadka, że dlatego karano ją innym zestawem zajęć, osobnym pokojem i oddzielną guwernantką czuwającą nad jej rozwojem. Szkatułka z suszoną różą spoczywała bezpiecznie w jednej z szuflad w sypialni małej dziewczynki, buciki znające tylko Wiedeń — na dnie szafy.

Słabość kryjąca się w wątłym ciele była zauważalna już na pierwszy rzut oka, a dla dziadków Flint stanowiła dodatkowo przykre przypomnienie o nieodpowiedniej dla ich syna synowej. Matki, która osierociła trójkę dzieci, której odejście odsunęło ich syna na drugi kraniec Europy. Nic dziwnego, że zdecydowano się podjąć kroki, aby przeciwdziałać rozwojowi negatywnych cech, które Leopoldine mogła odziedziczyć po matce. W myśl rodowej miłości do sportu wybrano dla niej taki, w którym zaletą będzie jej niewielkie ciało, już regalna pomimo wczesnego wieku uroda, a także długie kończyny. Sport, który sprawi, że jej myśli przestaną wreszcie oscylować wokół tęsknoty za nieobecnymi rodzicami, ściągając w dół humor wszystkich domowników wchodzących z nią w interakcję. Sport, który wreszcie, a może przede wszystkim, nauczy jej dyscypliny, który hołdować będzie regularności, odporności na ból i uporowi w dążeniu do celu. Wybór padł na balet. 

Do dziś żywe jest w niej wspomnienie pierwszego dnia nauki. Gdy przestąpiła przez próg salki baletowej, uderzyła ją duża jasność, spotęgowana lustrami, które odbijały promienie wpadające przez duże okna. W środku czekała na nią już starsza kobieta o surowych rysach twarzy i srebrnych pasmach upiętych w ciasny kok, prawie ten sam, w jaki wcześniej spięto włosy dziewczynki. Jeszcze przed chwilą wiązała wstążki baletek, najwyraźniej na tyle nieumiejętnie, że twarz nauczycielki od razu ściągnęła się w niezadowolonym grymasie. Kazała jej zasiąść na ławce, a sama ukucnęła obok, pewnymi ruchami manewrując przy wstążkach tak, aby zostały one odpowiednio zabezpieczone. W jej osobie nie było nic z ciepła matki wsuwającej jej na stopy buciki kilka lat wcześniej. Leopoldine bała się na nią spojrzeć, ale musiała to robić. Pierwsza pozycja, brzmiało pierwsze polecenie kobiety, zaserwowane wraz z prezentacją. Dziewczynka próbowała wykonać podobny ruch, wydawało jej się, że nie było to takie trudne. Widziała jednak w stalowym spojrzeniu swojej nauczycielki coś, co widziała wielokrotnie w oczach ojca. Rozczarowanie. Dopiero po tym przyszła kolejna komenda, jeszcze raz.

To zawsze było jeszcze raz. Jeszcze minuta. Przez długi czas nie potrafiła się do tego przyzwyczaić. Po lekcji mogłaby siedzieć skulona pod ścianą całymi godzinami, lecz nauczycielka z pietyzmem pilnowała, aby odpowiednio się rozciągnęła. Nie interesowały jej drżące mięśnie, pot lejący się po dziewczęcym karku, płacz, jaki towarzyszył jej przy dalszym rozciąganiu. Nie interesowało ją to, że po jej wyjściu Leopoldine ciskała umorusanymi kalafonią baletkami przez całą długość sali, swoją bezsilność topiąc w cieknących po policzkach łzach. Przestała spoglądać w lustro, bo nie lubiła tej, która na nią z niego spoglądała. Dziewczynka w nieidealnym upięciu, z którego uciekały kosmyki włosów, z czerwonymi od płaczu policzkami i oczami, siedząca na zimnej podłodze i próbująca rozmasować bolące, pokryte opatrunkami stopy. 


1947 - przebudzenie magii

W tamtym czasie balet nie oznaczał czegoś pięknego, balet był dla niej cierpieniem i bólem, od którego uciekała, gdy tylko mogła. Oparcia szukała, jak zawsze, w osobie brata bliźniaka. W czasie, gdy ona płakała w salce od baletu, jej brat powoli przejmował kontrolę nad końmi. Słyszała dumnego dziadka mówiącego, że Leopold urodził się w siodle. Gdy wymykała się na tereny jeździeckie niedaleko ich posadłości, uwielbiała oglądać go na końskim grzbiecie. Kiedyś, gdy któryś ze stryjów wpadł na pomysł na zorganizowanie konkursu jeździeckiego dla młodych Flintów, Leopoldine zajęła miejsce na niewielkiej trybunie tuż obok swojej babci. A gdy Leopold jako pierwszy przekroczył linię mety, miała wrażenie, że eksploduje z radości. Poniekąd tak się właśnie stało. Gdy wyskoczyła w górę, przepełniona radością, drobinki kurzu porwane w górę przez impet jej wyskoku wybuchły jak małe fajerwerki. Nie skrzywdziły one młodej czarownicy ani nikogo, kto znajdował się w pobliżu. Były oznaką szczerej, dziecięcej radości, tak mocnej, że przebudziła ona drzemiącą w błękitnej krwi Leopoldine magię. 
Babcia oznajmiła, że jeszcze tego wieczoru wystosuje do ojca list dokumentujący ten kamień milowy.




1950-1957 - nauka w Durmstrangu

Durmstrang, 1950

Po cichu marzyła o podróży do Francji i latach spędzonych w Akademii Beauxbatons. Tam jej dalsze, uparte treningi baletu nie dziwiłyby nikogo, a drobna postura nie wzbudzałaby oceniających spojrzeń i pogardliwych parsknięć. Jej siostra, najstarsza z rodzeństwa, już zasilała szeregi uczniów Instytutu Durmstrang, zgodnie z tradycją ich gałęzi Flintów, którzy posłali do Norwegii także jej ojca. Leopold przejawiał wszelkie pożądane cechy młodego Flinta; gdzieś pomiędzy korytarzami rezydencji w Margate zasłyszała stanowczy głos dziadka mówiący o tym, że wysłanie go do szkoły gdziekolwiek indziej niż do Instytutu Durmstrang byłoby nie tylko niedopuszczalnym odejściem od tradycji, ale sprzeniewierzeniem jego potencjału. Chłodny dreszcz wspiął się po kręgosłupie jedenastolatki, która wbiła mocniej palce w drewnianą framugę ciężkich drzwi. O ile jeszcze przed chwilą była pewna, że zdołałaby przekonać swoich opiekunów o pozwolenie na naukę we Francji, wiadomość o podjętej już decyzji dotyczącej edukacji bliźniaka skutecznie skruszyła fundamenty tego postanowienia. Stanęła przed wyborem — mogła skupić się na sobie, na tym, co byłoby wygodniejsze dla niej, albo pozwolić dziadkom, losowi i przeciwnościom zahartować ją na tyle, aby wreszcie pokazać światu, że nie składa broni łatwo. Że tam, gdzie pękała delikatna powłoka z porcelany, na świat zaczynała spoglądać mocniejsza, choć podobnie jasna, kość słoniowa. Zdecydowała się nie sprzeciwiać poleceniom dziadków i wejść w za duże buty ojca, podążyć jego ścieżką do mroźnej Norwegii. 

Sweter, w który ją ubrano, był zdecydowanie bardziej szorstki od jakiegokolwiek materiału, który wcześniej poznało jej ciało. Nawet narzucony na niego mundur i czerwona peleryna nie wystarczały, aby obronić delikatne ciało przed mrozem. Warownia, w której mieściła się szkoła, zapisała się w jej umyśle jako wielka, czarna plama na tle zaśnieżonych, białych gór. Tak bardzo pragnęła złapać brata za rękę, poczuć jego fizyczne wsparcie, ale wystarczyło, że spojrzeli po sobie. Miejsce, do którego trafili, miało pomóc im osiągnąć pełnię potencjału, jednocześnie obdzierając ze zbędnych dla wielu błahostek w postaci sentymentalizmu, wrażliwości i równie często — własnego zdania.

Podczas ceremonii rozpoczęcia roku szkolnego, przydzielono ją do Jötunn. Od tego momentu jej mundur zdobiła przyszywka z ciemnoniebieską falą na srebrnej tarczy. Tak bardzo bała się ponownego rozdzielenia z bliźniakiem, a to i tak nastąpiło, zupełnie nieubłaganie. Nie protestowała. Z dumnie zadartą głową, niższa od swoich rówieśników, przełknęła łzy, gdy jej brat odszedł w kierunku swojej nowej braci. Gdy tego wieczoru znalazła się w swoim dormitorium  — miejscu o kamiennych ścianach, wąskich łóżkach, które przypominały bardziej klawisze fortepianu towarzyszące jej w lekcjach baletu, niż sypialnię, również nie uroniła łzy. Nie przespała swojej pierwszej nocy. Zanurzona w pierzynie po samą szyję liczyła pęknięcia kamienia, którym obłożono sklepienie dormitorium. I powtarzała sobie, że to był dopiero początek. Że jeszcze im wszystkim pokaże.

Dostosowanie się do dyscypliny panującej w Instytucie nie było problemem. Leopoldine nie bała się nauczycieli, choć czuła do nich stosowny, wypracowany szacunek. Nie drżała na rzucane ostro, krótkie komendy, przekierowywała za to całą swoją uwagę na zadania, które przed nią postawiono. Dążyła do perfekcjonizmu zarówno w nauce, jak i nieustannej nauce baletu, a słowa: jeszcze raz, wyżej, mocniej nawiedzały ją nawet w snach, nie dając chwili wytchnienia. Uczyła się dobrze, właściwie to stosownie do stawianych przed nią oczekiwań. Związała się ze swoją różdżką zaufaniem, a ta odpowiadała jej magią w najwyższym potencjale, na jaki było ją w danym momencie stać. Nigdy nie została geniuszem nauk magicznych — może sytuacja wyglądałaby inaczej, gdyby mogła poświęcić więcej czasu na siedzenie przy księgach i zwojach. Jedyne, które można było znaleźć na niewielkiej szafce nocnej obok jej łóżka, zawierał spisany pedantycznie rozkład ćwiczeń, których opanowania wymagał od niej i jej podobnych dziewcząt baletmajster. 

Największym wyzwaniem byli jednak inni uczniowie Instytutu. Leopoldine — blada, pachnąca żywicą i balsamem, niziutka i drobna — wydawała się idealną ofiarą. Ci, którzy szukali szczęścia na krzywdzie drugiego człowieka, widzieli w niej kogoś niezwykle kruchego, kogo prosto było złamać. Rozpoczęło się niewinnie. Ot, psikus przy pomocy niegroźnego zaklęcia, podmienienie składników eliksiru, aby ten nie uwarzył się odpowiednio i wywołał mały wybuch. Później przyszły słowa. Dziewczęta nie szczędziły jej kąśliwych uwag, wytykając wszelkie dostrzegalne przez nie wady, nawet te wyimaginowane. Na koniec przyszła agresja fizyczna. Dziewczyna w żadnym wypadku nie pozwalała sobie na wybuch. Nie skarżyła się nikomu, zamiast tego poczęła coraz bardziej zamykać się w sobie. Jedynie Leopold dostrzegł, że z jego siostrą działo się coś niepokojącego. Naciskał na nią, próbował dotrzeć do sedna problemu, ale ona nie pozwoliła sobie na żal, na skargi. Widziała jednak, że ból, który nosiła w sercu, przechodził powoli na jej brata. Nie chciała, aby tak się działo. Żeby cierpiał przez coś, czego zupełnie nie rozumiał. Wreszcie, zwierzyła mu się z sytuacji, która bolała ją po stokroć bardziej niż szarpanie za włosy, kuksańce w boki, niż zderzenie z kamienną posadzką, gdy ktoś podstawił jej nogę.

W dłoniach trzymała swoje pointy — relikwie i dowód jej wysiłków, pobrudzone i starte na czubkach od godzin treningów. Tasiemki służące do wiązania opadały swobodnie w dół, jedna zdecydowanie krótsza od drugiej. W trakcie jednych z zajęć, w dzień po ogłoszeniu obsady małego występu, w którym Leopoldine otrzymała solową partię, tasiemka jednej z jej point pękła w trakcie wykonywania grand jeté. Nie dała rady wylądować w odpowiedni sposób, kolano szczęśliwie ugięło się prędzej, niż przesunęła się kostka. Upadła na chłodną, drewnianą podłogę, nawet nie czując, że pęknięta tasiemka przecięła cienką skórę jej łydki. Z tamtego dnia pamiętała tylko krótkie, chłodne tsk wydane przez baletmajstra. Jedna pomyłka skazała ją na tylny rząd, zdegradowała z solistki do jednej z postaci wspierających. Rozemocjonowane szepty, które poniosły się po przeraźliwie cichej sali, upewniły ją w przekonaniu, że padła ofiarą sabotażu.

Tamten dzień, w którym zwierzyła się bratu z powodów jej wycofania, był ostatnim dniem jej słabości. Leopold uświadomił jej, że jeżeli zawsze będzie unosić się honorem z myślą, że nie zniży się do poziomu swoich przeciwników, zawsze będzie na przegranej pozycji. Nie mogąc wyjść naprzeciw wrogów w otwartej walce, korzystała z umiejętności charakterystycznych dla swojego domu. Wciąż nie odsłaniała się przed nikim poza bratem, ale dzięki niemu odnalazła nową pasję. Pływanie stało się dla nich swego rodzaju rytuałem — jedną z niewielu aktywności, której mogli oddać się wspólnie. Hartowało duszę i ciało, wzmacniało mięśnie tak potrzebne w tańcu, ale co najważniejsze: obudziło w niej typową dla Flintów, niezdrową chęć rywalizacji. Smak zwycięstwa był niezwykle uzależniający, a gdy zaczął wychodzić poza szkolne zawody, poza zimne wody okolicznego jeziora, stał się powodem kolejnej wyrwy w postaci małej panny Flint. Tym razem pękła pokrywająca ją kość słoniowa, odsłaniając czającą się pod spodem stal.

Szkołę zakończyła z zadowalającymi wynikami w nauce i dumnie podniesioną głową. Dziewczęta, które dokuczały jej na początku nauki, teraz unikały jej spojrzenia. Odpowiedzialną za naruszenie tasiemek w pointach czarownicę ukarała tym samym — nieszczęśliwie dla uczennicy jej upadek zakończył się złamaniem nosa, który nigdy nie zrósł się już prosto, odbierając sporo z jej urody. Zgodnie z milczącym postanowieniem wszystkich uczniów Instytutu Durmstrang, incydent ten nie trafił pod uwagę żadnego z nauczycieli. Pozostał za to cichym dowodem na sprawczość Leopoldine, która nie miała czasu ani przestrzeni na wystawianie kolejnego policzka w obliczu obelgi. Przed oczami miała swój cel, do którego dążyła każdego dnia. Durmstrang nauczył ją chłodu, dyscypliny, wytrwałości i bezwzględności. Przed przekroczeniem jego czarnych murów nie sądziła, że będzie w stanie poświęcić kogoś dla swojego dobra. Gdy opuszczała Norwegię, za plecami zostawiając czarne kontury rysujących się na horyzoncie, ściętych mrozem sosen była pewna, że gdyby tylko nadeszła odpowiednia okazja, zrobiłaby to bez wahania.




1957 - wyprowadzka do Leningradu, rozpoczęcie kariery baletowej

Leningrad, 1957

Powrót do Margate nie był przez nią rozważany nawet przez minutę. Z otrzymywanych z domu listów wiedziała już, że ojciec wrócił do kraju na stałe i powrót do rodzinnej rezydencji Flintów będzie się wiązał z jego bliską obecnością. Nie mogła patrzeć mu w oczy. Był dla niej kimś zupełnie obcym, a wciąż wymagano od niej pełnego oddania jego woli. Nigdy nie był jej tatą, ale ona zawsze miała być jego córką. Nie czuła się dobrze w tej roli. Spośród wielu rodzinnych powiązań, żadne nie sprawiało jej tak dużej trudności, jak właśnie to. Ale starała się, tak jak tylko mogła. Wracała do domu na świąteczne i wakacyjne przerwy, choć nie dla niego, a dla starszych z roku na rok dziadków, jej prawdziwych opiekunów. Na ostatnie święta przed ukończeniem nauki w Instytucie, przywiozła mu w prezencie błękitny, wełniany sweter, którego nigdy przy niej nie założył. Nie znosiła ciszy, która między nimi zapadała, odległości, która rosła z każdym kolejnym rokiem. Nie potrafiła być taka, jak brat, nieustannie zabiegać o ojcowską aprobatę. Mówiła sobie, że nie potrzebowała jej, choć w głębi duszy wiedziała, że od samego urodzenia była dla niego zawodem. Zawodem, który z każdym minionym rokiem coraz bardziej przypominał Esme Fawley, jej przedwczesny koniec, który sprowadził na żonę swymi własnymi czynami.

Za namową jednej z nielicznych koleżanek z czasów szkolnych osiadła na stałe w Leningradzie, ZSRR. Rodzina wysyłała jej pieniądze na utrzymanie, które przeznaczała na wynajem niewielkiego, wydzielonego mieszkanka w kamienicy położonej niedaleko gmachu admiralicji. Utrzymaniem domu zajmowała się gosposia o imieniu Yelizavieta, starsza kobieta o niezwykle ciepłym usposobieniu, choć najczęściej zupełnie nierozumiejąca nawyków, myśli i przyzwyczajeń swojej pracodawczyni. Leopoldine bowiem żyła we własnej bańce, jej życie odbiegało od życia przeciętnego homo sovieticus. Dzięki temu na własne oczy widziała hipokryzję klasy wyższej systemu komunistycznego. Ci, którzy najgłośniej krzyczeli o konieczności przeprowadzenia światowej rewolucji, najchętniej pragnęli zachłysnąć się tym, co pozostało po uwłaszczonej arystokracji. Tym bardziej ciągnęło ich do piękna, jakie do zaoferowania miała Stara Europa, którą w publicznych wystąpieniach nazywali zgniłą i największym wrogiem do pełnego wyzwolenia. Ich oczy świeciły się od nieposkromionej chciwości, gdy obcokrajowcy tacy, jak Leopoldine Flint wyciągali ze swoich portfeli zachodnie dewizy. 

Magiczna sekcja Teatru im. Kirowa stała się jej drugim domem. Dołączyła do jego corps de ballet jeszcze przed końcem roku. Cel, który obrała sobie w dzieciństwie, został częściowo osiągnięty. Nie oznaczało to jednak, że nagle stała się wielką gwiazdą. Treningi z baletmajstrami i choreografami przybrały na intensywności, popychając granice wytrzymałości ciała jeszcze dalej. Mówili o niej, że była diamentem, który należało odpowiednio oszlifować. Proces ten wymagał czasu, okupiony został litrami łez wypłakanych w poduszkę, gdy przez bolące, napięte mięśnie ledwo schodziła z łóżka. Okupiony był krwią przechodzącą przez materiał point, gdy palce stóp obtarły się w zupełnie nowym miejscu, zatrzymującą się pod skórą bioder w postaci siniaków. Płaciła cenę w czerwonych krostkach, tworzących się od zbyt długiego i zbyt mocnego chwytu na drążku. Wreszcie niezliczone litry potu wsiąkającego w body, kropiącego tutu, mieszającego się z potem partnera na ich skórach. Wszystko po to, aby z tancerki w tle przesunąć się bliżej widza, aby stać się bardziej zauważalną. 

Po dwóch latach splecionych nierozłącznie z teatrem i jego sekcją baletową wstąpiła w rolę coryphée, tancerki powoli wychodzącej z tła. Na premierę Śpiącej Królewny, w której grała jedną z dam dworu, zaprosiła całą rodzinę, choć liczyła się z tym, że mogą do niej nie dotrzeć. Najbardziej wyczekiwała spotkania z Leopoldem, któremu co tydzień pisała listy—wyznania z jej życia. Pomimo odległości ich więź nie osłabiła się nawet o jeden stopień. Czasami wciąż czuła fantomowe bóle, które przypisywała wydarzeniom w życiu brata. Spisywała swoje podejrzenia w listach, otrzymywała na nie odpowiedzi i czasami to wystarczyło, aby uspokoić burzę budzącą się pod jej sercem. Długo biła się z myślami, czy wystosować zaproszenie do ojca. Ostatecznie zrobiła to, ponownie wchodząc w rolę obowiązkowej córki. W dniu premiery po raz pierwszy bała się wyjść na scenę. Bała się zobaczyć człowieka, który, choć powinien obchodzić ją coraz mniej z każdym minionym rokiem, wciąż stanowił dla niej niezasklepioną ranę. 
Z ulgą przyjęła jego nieobecność wśród publiki.

Chętnie wznosiła toasty kieliszkiem szampana, by zaraz po tym obrócić się płynnie i dostrzec stojącego za sobą młodego mężczyznę z bukietem czerwonych róż. Łudząco podobnych do zasuszonego pąku zamkniętego w szkatułce, który spoczywał obecnie na stoliku nocnym w mieszkaniu przy Ligovskyi Prospekt. Aleksander Pavlovich był synem jednego z wysoko postawionych decydentów, będącego jednym z głównych postaci frakcji Leningradzkiej. Dla niej mężczyzna ten był tylko Sashenką, jej Sashą, który kupował zawsze najlepsze bilety, był pierwszym w kolejce długich gratulacji po występie, a gdy raz złożony chorobą ominął występ, zamówił dostawę świeżych kwiatów prosto pod jej drzwi. Bukiet z ozdobnym liścikiem znalazła z samego rana delikatnie skonsternowana Yelizavieta. To ona przestrzegła Leopoldine przed relacją z Aleksandrem, miasto huczało od plotek o jego hulaszczym, nieprzystającym do syna polityka zachowaniu. Podobno miał słabość nie tylko do baletnic, ale do kobiet w ogóle, przy czym nie stronił od alkoholu i gdy puszczały mu nerwy, pierwszy rwał się do bójek. Leopoldine zwykła nie przejmować się plotkami, zwłaszcza, że nie pasowały do szarmanckiego obrazu, który tworzył dla niej Sasha. Był starszy o kilka lat, absolutnie szarmancki i gotowy poświęcić wiele, aby mieć ją na własność.

Ich relacja zaczęła się niewinnie. Sasha zjawiał się na jej występach, przybierał rolę oddanego młodej tancerce wielbiciela. Po kilku miesiącach po raz pierwszy zaprosił ją do jednej z ekskluzywnych restauracji w Leningradzie, do której dostęp zapewniły mu rodzinne koneksje. Opowiadał o swojej pasji do sztuki, zdradził nawet, że w rozmowie ze swoimi znajomymi artystami coraz większy entuzjazm wzbudzało odejście od wzorców socrealistycznych. Ryzykował wiele; w podobnych przybytkach roiło się od szpiegów, którzy gotowi byli wykorzystać każde, nawet najmniejsze potknięcie dziecka, aby zaszkodzić karierze ojca. Yelizavieta słysząc opowieść Leopoldine o spotkaniu pobladła tak, jakby zobaczyła trupa. Jeszcze raz błagała ją, aby trzymała się od Aleksandra z daleka, wyczuwając, że tworzył wokół jej pracodawczyni niebezpieczną sieć, z której — jeżeli dalej będzie w to brnąć, może się nie wydostać.

Była już solistką z solową partią łabędzia w Jeziorze Łabędzim, gdy Sasha po raz pierwszy wyznał jej miłość. Czekała na to, nie przekraczała pierwsza granicy. Nauczona trzymania emocji dla siebie, nie wybuchła wtedy nagłą euforią, do oczu nie naleciały jej łzy, nie załamał się głos, gdy odpowiedziała, że musi się zastanowić. Tak naprawdę wiedziała, że nie było nad czym się zastanawiać. Kochała Sashę wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew instynktom samozachowawczym. Wreszcie, gdy próbował wyznać jej miłość po raz drugi, odpowiedziała mu tym samym. Przyciągnął ją wtedy do siebie, zamknął drobne ciało w uścisku swych ramion, wtedy będących bezpieczną przystanią, dziś — będących przypomnieniem o tym, że nigdy nie mogła pozwolić sobie na zaślepienie uczuciami. Zaczęło się niewinnie — od drobnych komentarzy to tu, to tam, gdy w trakcie wystawianego przedstawienia tańczyła z partnerem. Że lepiej poradziłaby sobie bez niego, że nie lubił, gdy dotykał jej ktoś inny. Z komentarzy przeszedł do awantur, które wszczynał przed progiem jej wynajmowanego mieszkania, gdy przerażona Yelizavieta pomagała jej utrzymać zaklęcie obronne, aby nie wyważył drzwi wejściowych. Z każdym kolejnym dniem traciła swojego Sasheńkę, na jego miejscu odnajdywała porywczego potwora, który pragnął uczynić z niej skowronka zamkniętego w złotej klatce, występującego tylko dla niego. Apogeum nadeszło niespodziewanie, gdy w trakcie jednej z prób wtargnął pijany na scenę i w przepływie szału zaczął okładać pięściami jednego z tancerzy. Potrzeba było trzech rosłych mężczyzn, aby odciągnąć go od krwawiącego tancerza.

Nie zwierzała się z relacji z Sashą w listach, a jednak te nadchodzące z Wielkiej Brytanii, pisane znajomym krojem pisma Leopolda zawsze pytały się o jej bezpieczeństwo, zupełnie tak, jakby był świadom zagrożenia czyhającego nad jej głową. Aferę z pobiciem zamieciono pod dywan, uciszono kogo trzeba przy pomocy koneksji i pieniędzy, ale Leopoldine czuła na sobie oceniające spojrzenia. Jej kariera stanęła w miejscu, chaos życia prywatnego przeniknął do życia zawodowego w najgorszy możliwy sposób. Nikt nie powiedział jej tego wprost, ale dla wszystkich, włącznie z nią, stało się oczywiste, że jej czas w Teatrze im. Kirova doszedł do końca.

Długo zastanawiała się, czy nie powinna przenieść się do innego rosyjskiego teatru. Baletmajster zaproponował jej pomoc w zaaranżowaniu kontraktu na solistkę w teatrze Bolshoi. Leopoldine wiedziała jednak, że jeżeli zostanie w Związku Radzieckim, Aleksander poruszy niebo i ziemię, aby wyruszyć za nią, nawet na daleką Syberię, byle tylko nie stracić jej z oczu. Jedyną rozsądną opcją była ucieczka na Zachód. Ballet de l'Opéra national de Paris stanowił najlepszą opcję, taką, która nie zatrzyma jej rosnącej kariery, nie ugasi potencjału. Zaproponowała Yelizaviecie, że zapłaci za jej paszport, wszystkie łapówki, które potrzebne były do opuszczenia kraju. Gosposia wahała się tylko kilka sekund, nim zalana łzami rzuciła się w ramiona młodej baletnicy. W Związku Radzieckim nie trzymało ją już nic. Mąż zginął podczas Wielkiej Wojny Czarodziejów na bułgarskim froncie. Dzieci nie przeżyły głodu, który spadł na ZSRR w trakcie wojny. Jej jedyną rodziną została więc ekscentryczna bogaczka z Wielkiej Brytanii tańcząca rosyjski balet. Cóż za niespodzianka.




marzec 1962 - powrót do Wielkiej Brytanii, rozpoczęcie pracy w Teatrze Arkadia

Margate, 1962

Większą niespodzianką okazał się list, którego początkowo nie chciała w ogóle otwierać. Spisany był nieznajomym jej pismem i tylko pieczątki potwierdzające nadejście go w poczcie międzynarodowej (oraz drobne otwarcie służące cenzorom na zapoznanie się z treścią listu) wzbudziły ciekawość Leopoldine. Pożałowała jednak swojej ciekawości od razu, gdy tylko jej wzrok zsunął się na podpis na dole listu. M. M. Flint. Nie tato, nawet nie ojciec. Maerin Marcus Flint, który w swoim liście zwracał się do niej nie Droga córko, ale Szanowna Leopoldine, jakby była dla niego obcą osobą. List do dziś nosi ślady zagięć na jego krawędziach, bowiem młoda kobieta ściskała go bardzo mocno, ledwie powstrzymując się przed zgniecieniem go i wyrzuceniem do śmieci, zanim przeczyta całość. Ojciec nie prosił jej, on żądał powrotu do kraju. Potrzebował jej, teraz, do kolejnej umowy między błękitnokrwistymi rodzinami. Do stworzenia kolejnego elementu sieci powiązań, którego miała być kluczową pensją. Nie pytał jej o zdanie, oczekiwał, z jednym międzynarodowym świstoklikiem dołączonym do listu. 

Jeszcze tego samego dnia powiadomiła Yelizavietę o zmianie planów. Zamiast Paryża, zabierała ją do Londynu, a następnie do Margate. W tym samym dniu, w którym odwiedziła konsulat Wielkiej Brytani w Leningradzie celem zakupienia legalnego świstoklika dla Yelizaviety, poprosiła swego baletmajstra o list polecający zaadresowany do Teatru Arkadia, w którym miała przyjąć rolę pierwszej solistki. Bardziej dla zasady niż z konieczności. Jej nazwisko w Wielkiej Brytanii otwierało bowiem zdecydowanie więcej drzwi niż w ZSRR. 

Zostawiła Leningrad, zostawiła swojego Sashę bez pożegnania. Zamknęła rozdział tak samo tragiczny, jak i ekscytujący, choć dalej nie była przekonana, że robiła dobrze, używając ojcowskiego listu jako wymówki. Serce krzyczało, że powinna go spalić, a swą nieobecność wytłumaczyć cenzorską kontrolą listów. Że powinna skierować się z kochaną Lizą do Paryża, tak jak zakładał jej początkowy plan i w owym Paryżu pozostać na bezpieczną odległość od rozpadającej się po raz kolejny rodziny. Szczyciła się jednak jedną cechą, która w jej mniemaniu odróżniała ją od ojca. Odpowiadała na wezwanie rodziny. Gdy jej potrzebowali, znajdowała się przy nich. Byli dla niej czymś więcej, niż tylko przykrym obowiązkiem, od którego trzeba było uciekać. 

Tir Eilean przywitało ją niewzruszone jak zawsze.
Był pewien komfort w myśli, że coś w ich świecie pozostaje niezmienne.

0
Pozostało PP
mind
0
Pozostało PM
0
0
0
OPCM
Uroki
Czarna magia
5
0
0
Transmutacja
Magia lecznicza
Eliksiry
13
15
20
Siła
Wytrzymałość
Szybkość
Ścieżka V — Starożytne runy
Wiedza o runach północnoeuropejskich
Ścieżka VIII — Historia i kultura magiczna
Historia cywilizacji
Znajomość obyczajów i etykiety
Mitologia i folklor
Ścieżka XIII — Szpiegostwo
Skradanie się
Ścieżka XIV — Odkrywanie świata
Przystosowanie do obcych kultur
Ścieżka XVI — Społeczeństwo i wpływy
dyplomacja
sztuka kłamstwa i oszustwa
urok osobisty
odczytywanie emocji i czujność
Ścieżka XVII — Artyzm i twórczość
teatr i aktorstwo
Ścieżka XVIII — Sport
Balet
Gimnastyka
Pływanie
Ścieżka XX — Poliglotyzm
język norweski
język rosyjski
język niemiecki

drzewko

Odpowiedz
Odpowiedz
#1
Leopoldine Flint
Zarejestrowani
porcelain, ivory, steel
Wiek
23
Zawód
baletnica
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
błękitna
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
panna
Uroki
Czarna Magia
0
0
OPCM
Transmutacja
0
5
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
13
15
20
Brak karty postaci
26-11-2025, 21:24
już nie w budowie <3
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#2
Leopoldine Flint
Zarejestrowani
porcelain, ivory, steel
Wiek
23
Zawód
baletnica
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
błękitna
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
panna
Uroki
Czarna Magia
0
0
OPCM
Transmutacja
0
5
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
13
15
20
Brak karty postaci
06-12-2025, 22:48
Podbijam!
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Starszy wątek | Nowszy wątek


Skocz do:

Aktualny czas: 11-12-2025, 03:29 Polskie tłumaczenie © 2007-2025 Polski Support MyBB MyBB, © 2002-2025 MyBB Group.