Libuše miała dwadzieścia lat, kiedy pod koniec 1931 roku jej wuj, uznany w Czechosłowacji pianista, nachylił się nad skąpym wigilijnym stołem i w konspiracji przed resztą rodziny niejasno oznajmił, że noworoczne koncerty byłyby wyjątkowym pretekstem, żeby zdobyć dla niej pozwolenie na wyjazd pod jego opieką. Ta konspiracja, nawiązana podczas rzadkich wizyt i nieuważnych lekcji gry, odbywanych wyłącznie dla przykrycia ich rozmów, była niewdzięczna, ale konieczna – oboje wiedzieli, że nie znajdą u rodziny zrozumienia, tak jak oboje wiedzieli, bez artykułowania tej obietnicy głośno, że do kraju nigdy nie wrócą. Libuše zgodziła się natychmiast; nigdy nie było dla niej niepokojącym absolutem, ale obiecującą tajemnicą. Była młoda, przestraszona i nie wiedziała o świecie wiele, ale rozumiała, że podobna szansa nie przydarzy się drugi raz. W Czechosłowacji działo się źle, odkąd pamiętała i działo się źle, kiedy patrzyła w przyszłość (później, obserwując wydarzenia targające krajem z Londynu, wierzyła, że do decyzji skłoniła ją opatrzność). Nie wiedziała, co ją czekało na ojczyźnie i nie wiedziała, co ją czekało, gdyby wyjechała; wiedziała tylko tyle, że o życiu zaważają momenty i że nie może się zawahać, kiedy będzie całować rodziców w policzek na pożegnanie, inaczej zdradzą ją łzy i matka nie wypuści z dłoni jej ręki, dlatego płakała dopiero, kiedy pociąg ruszył – ze strachu, smutku i ulgi.
Ojciec Natašy, Frederick, należał do dobrze sytuowanej rodziny architektów i również na architekta był kształcony. Libuše spotkał w 1933 roku w pustym holu konserwatorium muzycznego, w którym wuj – Ludva – uzyskał po znajomości zatrudnienie jako nauczyciel; w tym czasie nie przedstawiała się już jako Libuše, tylko – łaskawiej dla jego języka – Libby. Oboje nie wrócili tego wieczoru na swoje miejsca w audytorium, choć koncert ledwie się zaczął, a Libby wkrótce przestała wracać także do mieszkania dzielonego z wujem, co było zresztą zarzewiem pierwszego tak poważnego konfliktu w ich relacji. Dotąd traktowali się z równością, byli w końcu dla siebie wspólnikami w wiarołomnej zdradzie – gniew Ludvy obnażył jednak przed nimi jeszcze gorszą wiarołomność jego ojcowskiej troskliwości, a to zmusiło ich do przeliterowania relacji na nowo, burzliwie, jak przystało na prawie-ojca i prawie-córkę. Pomimo jego uporczywych i często bezceremonialnych starań, by przemówić jej do rozsądku, pod koniec 1934 roku, ledwie pięć miesięcy przed narodzinami córki, Frederick i Libby wzięli skromny, szybki ślub. Wbrew niepodważalnym dowodom w postaci dat wybitych na dokumentach, w późniejszych latach matka zawsze głośno protestowała, jakoby kiedykolwiek żyła z Frederickiem nieprzykładnie – być może sądziła, że Bóg, w którego zaczęła wierzyć wręcz fanatycznie po urodzeniu córki (jakby ów Boga znalazła w jej oczach), nie widział tej przeszłości, kiedy w jej świecie jedynie półistniał i nie mógł przejrzeć kłamstw skrywających grzechy młodości.
Nataša urodziła się więc w maju 1935 roku w do szpiku mugolskim Londynie: raptem, bezkłopotliwie i w akompaniamencie siarczystych czeskich przekleństw. Choć zarówno ojciec, jak i wszelcy angielscy urzędnicy – przez całe jej angielskie życie – z dezaprobatą spoglądali na poślad obcego pochodzenia kreślony stanowczą stalówką na papierze i uporczywie próbowali podporządkować jej imię swojskiemu brzmieniu, buntownicza (i dziedziczna) uporczywość jej matki była w tej kwestii niezłomna. Libuše ojczystego akcentu nie pozwalała rugować zresztą nie tylko z jej imienia, ale też z jej dziecięcego języka; od narodzin mówiła do niej po czesku, angielskiego używając jedynie z życzliwości wobec męża, o ile tylko, rzecz jasna, do życzliwości wobec niego była w danym dniu skłonna. Patriotyczne oddanie jej matki zdawało się być jednak przede wszystkim pokutnicze (choć nazwisko Masaryka wymieniała ze szczerym uznaniem, a po jego wycofaniu się z życia politycznego wręcz czcią, nie miała w tym czasie wobec ojczyzny żadnych złudzeń). Patrząc wstecz, Nataša nie może pozbyć się wrażenia, że matka przez całe swoje życie próbowała zasłużyć sobie na przebaczenie za porzucenie swojego kraju – dziwnego tworu, którym się stał po pierwszej wojnie – i rodziny.
Okres wojny, więc też swoje dzieciństwo, Nataša pamięta mgliście i w przebłyskach – wspomnienia najżywsze są nie w myślach, ale pod skórą, jak nieuspokojone nigdy drżenie zziębłych mięśni. Znajduje je wciąż z zaskoczeniem we własnych odruchach, uśmierza półświadomie afektywną apatią wtedy, kiedy powinna się bać, i przekonuje się, że są nieszkodliwe. Uważa, że ma szczęście, bo nie miewa koszmarów i nie popadła w uzależnienie, szukając ucieczki przed pamięcią (być może dlatego, że odurzenie jedynie bardziej ją ożywia). Uważa też, że ma przewagę wobec losu, bo wie, że bezpieczeństwo – i strach przed jego utratą – jest bólem lapidarnym i miejscowym, nie chronicznym; trwa najwyżej moment.
Pytana o dzieciństwo – a więc wojnę – mówi krótko: przetrwałyśmy i ojciec wrócił do nas żywy (matka utrzymuje, że to dzięki odmawianym co wieczór modlitwom, z niezrozumiałych dla Natašy powodów wojna jedynie utwierdziła ją w wierze), co brzmi jak usprawiedliwienie, by nie mówić więcej. Pamięta przede wszystkim, że bardziej niż nalotów obawiała się momentu, kiedy hałas cichł, a matka w pośpiechu odrywała od siebie jej dziecięce dłonie, przekazywała ją sąsiadce i często wracała dopiero następnego dnia. Libuše była wolontariuszką – po atakach śpieszyła tam, gdzie potrzebowano pomocy z grupą innych kobiet; przydzielono im do tej misji samochód, racje paliwa i córkę mechanika. W 1944 roku, mając dziewięć lat, Nataša skutecznie wymogła na Libby, żeby zabrała ją po nalocie ze sobą. Było to skrajnie nieodpowiedzialne, co ostro zauważyły pozostałe kobiety i co przyznaje dzisiaj sama; o tej nocy – i wielu kolejnych – również najchętniej milczy, choć pamięta ją dobrze.
Ponieważ nikt w jej otoczeniu nie wiedział o istnieniu magii (a przynajmniej tego nie przyznawał), wszelkie jej niewyjaśnione objawy próbowano tłumaczyć racjonalnie albo absolutnie wbrew rozsądkowi, byleby przyziemnie. Nataša nie jest przez to właściwie pewna, kiedy dokładnie potencjał magiczny się w niej rozbudził – w czasie wojny wiele przypadków zdawało się zakrawać o cud lub trudną do wyjaśnienia tragedię, podejrzewa też, że część wspomnień jest zakrzywiona przez przerażoną dziecięcą wyobraźnię. Jej wyobraźnię tymczasem często nazywano przesadnie wybujałą i to obecnie wydaje jej się wystarczającym dowodem, że w istocie magii doświadczała, ponieważ sama o wyobraźnię nie posądza się wcale.
W 1946 roku skończyła jedenaście lat – wezwanie do Hogwartu rodzice potraktowali, rzecz jasna, jak nieśmieszny żart. List ojciec wrzucił do kominka, a kiedy w końcu człowiek stojący na progu ich domu oznajmił, że przychodzi w imieniu dyrektora Szkoły Magii i Czarodziejstwa, najpierw zatrzasnął przed nim drzwi, a później otworzył je ponownie ze strzelbą w ręce. Matka przez cały czas ściskała w dłoni krzyżyk uwieszony na szyi i tylko czasem spoglądała na nią krótko, z coraz większym przestrachem, jakby przestawała ją poznawać. Jej córka miała wprawdzie Boga w oczach; dziewczynka, na którą patrzyła teraz, była tymczasem zdaniem uporczywego intruza wiedźmą. Choć pamięć Natašę w większości zawodzi, wyraz jej oczu pamięta z wyjątkową ostrością. Podejrzewa, że Libuše bez kłopotu potrafiłaby wskazać moment, kiedy magia się w niej obudziła, nigdy jednak z nią o tym nie rozmawiała, wiedząc, że proszenie jej o przyznanie magiczności tego zdarzenia byłoby dla matki w najlepszym wypadku nieznośne, w najgorszym bluźniercze.
Libby ostatecznie nie protestowała, kiedy Frederick, z pomocą zaskakująco spokojnego Ludvy, wyprawił ich córkę do szkoły magicznej, jednak Nataša już wtedy rozumiała, że Hogwart pozostanie w ich rozmowach szkołą z internatem, a magia nigdy nie będzie wymieniana z imienia, jedynie z rozmytych eufemizmów. Ta gra, którą wtedy ze sobą podjęły, nie zdołała jednak uchronić ich przed tym, co w ich życiu oznaczała – zdradę, której matka nie potrafiła jej przebaczyć. Nataša odnosiła wrażenie, że matka traktowała istnienie magii jak ofensywę przeciwko jej światu, w którego posadach leżała wiara i zawzięcie stawiała jej opór, nawet jeśli oznaczało to, że musiała zaprzeczać naocznej rzeczywistości. Otwierała wprawdzie na nowo wszystkie pytania, na które odpowiadała wiara, jak rozjątrzone rany. Oznaczała, że wszystko złe – lub przynajmniej część zła – którego doświadczyła, nie przydarzyło się przez nieuchronność, z którą zdołała się pogodzić, bo przesuwała jej granice. To była niesprawiedliwość, słabość, wybrakowanie; coś, czego można było uniknąć. Cuda, o których mówił kościół, czyniła ledwie sztuczkami. Choć Libuše nie powiedziała tego nigdy głośno, Nataša podejrzewa, że prześladowało ją przekonanie, że dla czarodziejów ich wojna i tragedie były zwyczajnie śmieszne.
Ojciec nie mówił wiele, a przynajmniej nie w jej obecności – bo kiedy zamknęli się z Ludvą w gabinecie, jego podniesiony głos dudnił za drzwiami przez ponad dwie godziny, z interwałami rosnącymi proporcjonalnie do zrezygnowania. Na dworcu, między peronem dziewiątym i dziesiątym, długo trzymał ją w objęciu, zanim wreszcie ucałował czule czubek jej głowy, obiecał, że będzie na nią czekać, a potem, ku zaskoczeniu Natašy, podał jej bagaże i – zdrętwiałą od ściskania jego ręki – dłoń Ludvie.
Matka nie była była przy tym obecna; została w domu, odprawiwszy ją bez pożegnania.
Ludva nie był czarodziejem, przyznawał to ze smutnym uśmiechem – ale kochał czarownicę i kochał magię, z beznadziejnym rodzajem tęsknoty. Miłość ta nie czyniła jej istnienia łatwiejszym. Nataša widziała, że z jej powodu cierpiał, nie mniej niż cierpiała przez nią jej matka, chyba szczególnie w tych chwilach, kiedy witał się z Amelią w progu jej domu, starszą od niego wiekiem, a jednak niezmienną, nawet wtedy, kiedy jego dłonie zaczęły pokrywać się plamami wątrobowymi, oczy zmętniały, a skronie pokryły siwizną. Amelia, z którą Ludva pozostawał w związku bliskim, zarazem bardzo swobodnym przez różność światów, była skrzypaczką i półkrwistą wiedźmą; poznali się przez muzykę, bowiem Amelia często bywała na koncertach wszędzie tam, gdzie mogła, także w mugolskim Londynie. Z racji ich zażyłości, zgodziła się wziąć Natašę częściowo pod swoją protekcję i zapewnić jej podstawowe (a czasem znacznie ponadpodstawowe; swoją rolę traktowała nader poważnie) środki i wsparcie w magicznym świecie.
Pierwszego wieczoru, po koniecznych zakupach, we trójkę do późnej nocy siedzieli w jej salonie. Nataša w większości milczała, słuchając ich rozmowy, a kiedy Ludva w końcu zapytał ją, o czym myśli, w odpowiedzi – zaskoczona własnym rozgoryczeniem, tak podobnym do tego w matczynym spojrzeniu – zapytała go, czy wiedział o tym wszystkim także podczas wojny. Wuj nigdy nie mówił do niej jak do dziecka i tego wieczoru również nie próbował jej koić, jakby nie była zdolna pojąć prawdy; znosił jej złość ze spokojem, którego nie potrafiła przełknąć, ale z którym nie potrafiła się też kłócić. Powiedział jej, że będzie musiała nauczyć się zostawiać magię za sobą, jeśli kocha swoich rodziców. Że będzie musiała rozmawiać z nimi o matematyce i zwykłej biologii podczas wakacyjnych odwiedzin i patrzeć na gwiazdy nad niemagicznym Londynem tak, jakby nie mówiły jej nic, i nie mówić im nigdy, choćby w ułamku prawdy, do czego jest zdolna ani jak piękny lub straszny potrafi być ten drugi świat, i że będzie musiała pamiętać – zawsze – że magia nie jest taka sama dla ludzi, którzy nie mogą jej dzierżyć.
Nataša weszła w magiczny świat w napiętej, biernej czujności, jak gdyby jedynie grzecznie pozwalała prowadzić się za rękę, drugą przyciskając ciasno do swojego boku, by przypadkiem nie otrzeć opuszkami palców o materię obcej rzeczywistości i tej enigmatycznej magii próbującej zwabić ją do siebie jak błędny ognik. Kiedy tłumek pierwszoroczniaków wybuchał okrzykami zachwytu, milczała, jakby ich reakcja zaskakiwała ją nie mniej od tego, co ten zachwyt wzbudzało. Amelia dołożyła starań, by nie odstawała od swoich rówieśników przynajmniej wyglądem, nie mogła jednak zatuszować jej obcości i pozostałe dzieci zdawały się wyczuwać ją instynktownie, a jej własna pasywność jedynie ugruntowała jej samotność – nawet kiedy próbowano ją życzliwie zaczepiać, zdawała się nie wiedzieć, jak powinna zareagować, dotkliwie świadoma tego, że nie wie o tym świecie nic. W mugolskim Londynie była dzieckiem dojrzałym ponad swój wiek, była dziewczynką, która brała odpowiedzialność za pozostałe dzieci, trzymała je za ręce i głaskała po głowie, potrafiła zająć się sobą i zaopiekować się innymi, wiedziała jak zrobić prowizoryczny opatrunek i jak zabezpieczyć złamaną kość, pamiętała sieć ulic i wiedziała, co robić, gdy odzywały się syreny. Tutaj nie mogła uwolnić się od przytłaczającej myśli: gdyby coś się wydarzyło, dokąd powinna biec?
Tiara przydziału przez moment zaledwie wahała się między domem Ravenclaw a Hufflepuff, w końcu wykrzykując ten drugi. Wtedy, wstając niezdarnie z postawionego w centrum wszystkich spojrzeń stołka, martwiła się, że rozczaruje Amelię, dumną Krukonkę; dzisiaj, z perspektywy czasu, nie żałuje jednak swojego przydziału – nie jest pewna, czy udałoby jej się zaaklimatyzować tak szybko (choć nigdy w zupełności), gdyby nie ciepłe usposobienie Puchonów, którzy od pierwszego dnia otoczyli ją cierpliwą troską, choć długo jeszcze bała się odpowiadać na ich ciekawskie spojrzenia i wesołe uśmiechy. Nigdy nie czuła się jednak do nich podobna (może gdyby swąd wojny nigdy nie przesiąknął jej osoby; kim byłaby wtedy?) i podejrzewa, że tym, co przesądziło o decyzji tiary, nie był jej charakter, ale przenikający ją strach.
Ku zadowoleniu tych rówieśników, którzy w nieobecności nauczycieli zwracali się do niej pogardliwym tytułem szlamy, nigdy nie była szczególnie zdolną wiedźmą. Jej średnią ocen bardzo ewidentnie podciągały te przedmioty i zadania, które nie wymagały wypowiadania zaklęć. Na pierwszym roku kilkukrotnie bywała w gabinecie magipsychiatry, z początku ze względu na trudność z otwarciem się, później przez niechęć do rzucania zaklęć; w końcu udało jej się wyrosnąć z zawstydzenia, jednak magia pozostawała wobec niej często kapryśna, a winę przypisano wewnętrznemu konfliktowi, którego uśmierzenie wymagało dłuższej terapii. Tej nie była skłonna się poddać – do dnia dzisiejszego.
W czerwcu 1948 roku, wróciwszy do domu ojca na okres wakacji, natknęła się na dotkliwą nieobecność matki. Jej relacja z Libuše nigdy się nie zabliźniła po ujawnieniu magii, jednak Nataša nie porzucała nadziei, że matka znów spojrzy na nią tak samo, jak patrzyła na nią kiedyś, kiedy głaskała ją po głowie i szeptała do niej czule w rodzimym języku. Matka tymczasem po raz kolejny nie pozostawiła jej choćby krótkiego pożegnania. Ojciec powiedział jej jedynie, że na początku roku wymieniała dużo listów, które wyraźnie próbowała przed nim chować, a w końcu w marcu spakowała swoje rzeczy i oznajmiła, że wraca do Czech. Jej rodzice nie żyli, miała natomiast jeszcze żyjącą siostrę i jej syna, którego bardzo chciała poznać. Ludva próbował ją zatrzymać, jednak bezskutecznie; z typową prostolinijną szczerością wyznał, że nie chciała o niej słyszeć. Frederick nie próbował wcale – Libuše od dawna nie była już kobietą, którą kiedyś pokochał i do której wiernie tęsknił przez cały okres służby. Po powrocie z wojska zastał w swoim domu obcą kobietę o chłodnym spojrzeniu, w którym daremnie próbował odnaleźć dawny ogień. Zaakceptowanie jej decyzji o wyjeździe okazywało się łatwiejsze niż myśl o dalszym życiu obok siebie. Przez kolejne lata nie otrzymali od niej żadnej wiadomości, choć Frederick regularnie posyłał jej listy, do których Nataša dołączała również zapisane przez siebie kartki.
W 1953 roku ukończyła naukę w Hogwarcie, z ocenami dobrymi, bez szczególnych wyróżnień. Przez trzy kolejne lata próbowała gorliwie znaleźć swoje miejsce pośród czarodziejów, często i z szczególną zawziętością na przekór tych, którzy uważali jej rodzaj za pomyłkę. Jednocześnie coraz więcej czasu poświęcała podupadającemu na zdrowiu ojcu.
Frederick zmarł w lipcu 1956 roku w wieku pięćdziesięciu dwóch lat; jego śmierć była przedwczesna, ale spodziewana od przynajmniej kilku miesięcy. Jego stan się pogarszał, a on ignorował zalecenia mugolskiego lekarza i nie chciał słyszeć o leczeniu magicznym, jakby ze swoim losem był nie tylko pogodzony, ale zwyczajnie go wyczekiwał. Wbrew swojemu przekonaniu, Nataša nie była na jego odejście gotowa – strata ojca nią wstrząsnęła, zmusiła do zatrzymania się i zmierzenia z tym, przed czym skutecznie uciekała przez ostatnie lata; uciekała w pracę, w nadgorliwą troskę o ojca i Ludvę, w naukę (wyłącznie teoretyczną), w zapraszające ramiona, najczęściej mugolskie (wobec czarodziejów niezmiennie żywiła mimowiedną nieufność zakrawającą o awersję, nawet wtedy, kiedy próbowała wśród nich żyć). Nie zdołała jednak odnaleźć się w żadnej z tych rzeczy, zagubienie wydawało się zakorzenić w niej trwale, obecne nawet kiedy wydawało jej się, że udało jej się poskromić życie i zmusić je do względnej stabilności, a siebie – do pozornego uspokojenia. Magii nie udało jej się poskromić nigdy. Bywały okresy, w których różdżka zdawała jej się wyłącznie kawałkiem nieżywego drewna, a zaklęcia pozbawionym sensu bełkotem. Raz tylko w dorosłości odwiedziła magipsychiatrę z własnej woli, ale kiedy powiedziano jej, że podświadomie nie potrafi magii zaufać lub też wypiera ją przez zinternalizowany gniew, a potem zauważono wymownie, że jej matka nigdy nie zaakceptowała odkrytego w niej potencjału, nie znalazła nic więcej do powiedzenia.
Po stracie ojca miała wrażenie, że uciszane dotychczas poczucie zagubienia chwyta ją za gardło i żąda od niej odpowiedzi, których nie znała – dokąd powinna biec?
Udręczona, wreszcie zostawiła w mieszkaniu ojca krótki list adresowany do Ludvy i opuściła Londyn, swój skromny dobytek mieszcząc w jednej walizce. Została zatrzymana na granicy Czechosłowacji, zaprowadzona na posterunek i przesłuchana – nie miała potrzebnych dokumentów, pozwolenia na wjazd do kraju, jedynie kartkę z adresem, którym ojciec opisywał wysyłane matce listy. Noc spędziła na niewygodnej ławce, niezdolna usnąć, czując na sobie wzrok dyżurujących strażników, z rosnącym pod gardłem zwątpieniem, czy matka się do niej przyzna; czy zgłosi się po nią jak po zbłąkanego psa. Kiedy wreszcie zobaczyła ją w uchylającym się przesmyku drzwi, bliska była płaczu; chłodne spojrzenie znajomych oczu szybko ją jednak otrzeźwiło. Ich powitanie było pozbawione czułości i oznak tęsknoty, Nataša czuła jak w powietrzu tężeją niewypowiedziane wyrzuty, których matka wyraźnie nie chciała wypowiadać w towarzystwie obcych. Dopiero kiedy oznajmiła, że ojciec nie żyje, Libuše odwróciła od niej napięty wzrok i dopełniła koniecznych formalności. Później zrozumiała, jak obciążający był jej przyjazd – był odstępstwem od normy stanowiącej gwarant bezpieczeństwa, angielskie nazwisko przyciągało uwagę i wzbudzało podejrzenia; przez kolejne miesiące kilkukrotnie przyjmowały niezapowiedziane wizyty funkcjonariuszy, odpowiadały na pozornie niewinne pytania, by potem do rana nie spać, analizując grząskość każdego wypowiedzianego słowa.
Podróż do Pragi minęła w większości w ciszy. W przestronnym, ale skromnie umeblowanym, mieszkaniu czekała ciotka (równie oziębła, co matka), jej syn Jan (okazał najwięcej entuzjazmu na widok nieznanej dotąd kuzynki, wionęło od niego alkoholem), jego żona Anežka i ich jasnowłosy syn Anton. Po krótkiej dyskusji zdecydowano, że oddadzą jej ciasny pokój chłopca na czas jej pobytu – to, że nie zostanie długo, zdawało się być decyzją podjętą, zanim jeszcze matka wyjechała, by ją odebrać.
Nastroje złagodniały w końcu, kiedy udowodniła swoją użyteczność – zanim udało jej się znaleźć zajęcie, opiekowała się chętnie małym Antonem (który wkrótce stał się dlań jedyną iskierką ciepła w tym miejscu), odciążając młodą Anežkę, która okazała się być w kolejnej ciąży, i zajmowała się domem na tyle, na ile pozwalały jej terytorialne gospodynie. Znalezienie zatrudnienia okazało się trudniejsze niż się spodziewała, ludzie wprawdzie nieufnie reagowali na jej obce nazwisko i matka w końcu zasugerowała, żeby przedstawiała się jej nazwiskiem panieńskim, do którego sama wróciła wkrótce po powrocie, choć wtedy jeszcze nie było to kwestią przetrwania, jedynie osobistej pokuty. Tego samego wieczoru, zasypiając, powtarzała je do znużenia, próbując się w nim odnaleźć; i rano, patrząc w lustro, przypominała sobie prawie panicznie, sprawdzając, czy usta przyuczyły się jego kształtu wystarczająco przekonująco: Nataša Černínova. Niedługo później udało jej się zdobyć pracę w fabryce świec.
Dorywczo pracowała też w sklepie zielarskim w magicznej dzielnicy – stamtąd przynosiła często do domu trudniej dostępne towary, rarytasy i zabawki dla Antona, lecznicze zioła i produkty, których zabrakło w sklepach. Pilnując przy tym, by przynosić tylko to, co akurat rzucano na półki w mugolskich sklepach, by nie wzbudzać podejrzeń; mimo to, matka zdawała się zawsze wiedzieć, które rzeczy były przemycone i potępiała jej lekkomyślność wyraźnie, choć bez słów. Przed domownikami nie dało się ukryć nagłej poprawy w ich życiu (Anežka musiała mężowi poszerzyć spodnie i marynarki, mamrocząc, że możnaby pomyśleć, że to on nosi ich dziecko), każdy wydawał się jednak rozumieć, że pytań nie należało zadawać; byli przyzwyczajeni do udawania, że niczego nie zauważają, tak samo jak zdawali się przyzwyczajeni do ciasnego politycznego rygoru założonego na ich codzienność jak szorstki postronek.
Któregoś dnia Nataša odważyła się zapytać matkę o listy, które wysyłał jej ojciec – okazało się, że koperty docierały do niej wyraźnie ponownie niedbale zaklejone, nigdy nie znalazła w nich wsuwanych przez ojca między kartki banknotów, a kiedy pokazała jej przewiązany wstążką stosik, okazało się, że część wiadomości nie dotarło do niej wcale lub dotarły wybrakowane. Brak odpowiedzi usprawiedliwiała tym, że nie mogłaby napisać im prawdy, inaczej mogłaby zwrócić na siebie uwagę tych, którzy te listy czytali, a okłamywać ich nie chciała, zaś Nataša udawała, że nie sprawiało jej to przykrości i że nie zauważa dotkliwego objawu inwigilacji, której jej matkę poddawano. Udawała też, że nie zastanawia się, czy ją również wciąż śledzą – ale na wszelki wypadek zaczęła chodzić okrężnymi ścieżkami, zmieniając je często, zasuwać ciasno zasłony w oknach i unikać spojrzeń obcych ludzi; najżyczliwsze pytania o jej własne samopoczucie i zdrowie matki zaczęły brzmieć jak śledcze indagacje.
Libuše cierpiała na artrozę – jej palce stawały się z czasem coraz bardziej zesztywniałe i zniekształcone, utrudniając jej pracę na poczcie i w domu, ostro sprzeciwiała się jednak, ilekroć Nataša próbowała podawać jej magiczne zioła lub aplikować przyniesione do domu maści. Podobnie było zresztą w przypadku wszelkich chorób nawiedzających ich mieszkanie; raz, kiedy chciała zbić gorączkę rozchorowanego Antona dolanym do herbaty eliksirem, matka wylała zawartość kubka do zlewu i wyklęła ją po angielsku, po raz pierwszy podnosząc na nią głos wobec pozostałych domowników – oskarżyła ją o to, że ich truje i że swoimi sztuczkami sprowadza na ich rodzinę nieszczęście. Wobec tak wściekłego oporu, jedynym wyjściem było więc prowadzanie matki do mugolskiego lekarza, co również okazywało się pewnym wyczynem, w końcu uważała, że skoro jeszcze funkcjonuje, nie trzeba lekarzowi zawracać głowy. Młodego Viléma polubiła jednak do tego stopnia, że kiedy przydzielono go do pracy w hospicjum, wymogła na Natašy, by wciąż do niego chodziła po rady i recepty, choć do pacjentki podobnego przybytku było jej jeszcze daleko.
A Vilém nigdy nie odmawiał – ostatecznie też nie ukrywał długo powodów, przez które traktował je zawsze tak serdecznie, choć na ogół wydawał się Natašy człowiekiem bardzo pryncypialnym, niewylewnym i nieskłonnym do ustępliwych przysług, czasami miała go wręcz za człowieka szorstkiego i wyrachowanego, zwłaszcza kiedy z pacjentami hospicjum obchodził się zupełnie bezceremonialnie, strasząc ich wózkiem inwalidzkim, kiedy odmawiali ruchu, lub mówiąc im, że jeśli nie przyjmą leków, to równie dobrze mogą zakończyć już wszelkie leczenie i wezwać księdza. Nie mogła jednak odmówić jego sposobom skuteczności, obserwowanej później uważnie z bliska, kiedy podjęła w hospicjum pracę, zaproponowaną jej ze względu na wieczny niedobór personelu i – naciągane – doświadczenie (choć głównie zapewne przez sympatię doktora). Ponieważ zdarzało jej się ukradkiem pomagać cierpiącym pacjentom magicznymi sposobami – wyłącznie po to, by uśmierzać skuteczniej ból – wszelkie braki w kompetencjach udawało jej się zatuszować dobrymi wynikami, ponadto pacjenci zazwyczaj za nią przepadali. Mogła jedynie uśmiechać się nieporadnie, kiedy mówili o niej pieszczotliwie: panienka Černínova to prawdziwa czarodziejka, doktorze Kinský.
Matka, pomimo swojej pobożności, zdawała się zadowolona, kiedy Nataša zaczęła spędzać noce poza domem, częściowo ze względu na Jana i Anežkę, którzy odzyskali wreszcie szczęt prywatności we własnej sypialni (ciotka, przeciwnie, była tym faktem raczej przerażona, obawiając się kolejnego wnuka), częściowo zapewne ciesząc się, że odzyskała choć trochę duchowego spokoju. Nataša tymczasem czuła się odurzona przekonaniem, że może na kimś polegać. Vilém był starszy od niej o całą dekadę, jednak to z początku jej nie przeszkadzało, a później czyniło go tylko w jej oczach atrakcyjniejszym. Lubiła jego przedwcześnie posiwiałe skronie, przewidywalną, rozleniwioną czułość praktykowaną jak rytualna chwila swobodnego oddechu między niekończącymi się obowiązkami, dzielone ze sobą cicho zrozumienie, że nigdy nie powiedzą sobie wszystkiego i to, że się tego milczenia nie obawiał. Praca w hospicjum była dla doktora Kinskýego dotkliwą degradacją (podejrzewano go, jak jej później wyznał, o wygłaszanie politycznych przemów podczas delegacji, przestano więc przyznawać mu pozwolenia na wyjazdy, a później wyegzekwowano przeniesienie; nie powiedział jej, czy oskarżenie było słuszne), ale bez słowa skargi dostosował się do swojej roli, a nawet znajdował pewną naukową satysfakcję w rozwijaniu tematu terapii paliatywnej. Opieka nad jego pacjentami była dla Natašy zaś, pomimo wszystko, przyjemna i w jakiś sposób uspokajająca, jakby bycie świadkiem śmierci przychodzącej we właściwym czasie koiło nadszarpniętą wojną pamięć. Doceniała prostolinijną szczerość tych ludzi, którzy nie mieli już niczego więcej do stracenia, choć udawała zawsze, że ich nie słucha lub że ich ucisza, gdy mówili coś ryzykownego. Lubili opowiadać jej o swoim życiu, a ona lubiła słuchać ich opowieści. Imponowało jej przy tym nieomal misyjne poświęcenie Viléma, jego skrzętne notatki sumiennie segregowane w teczkach pacjentów, stos kartek na biurku, każdego wieczoru większy. W jego szafie znalazła numery angielskiego czasopisma medycznego, wszystkie stare i wybrakowane przez cenzurę; nie pozwolono mu na prenumeratę. Tego samego dnia wysłała sowią pocztą wiadomość do Amelii z prośbą, by dostarczała jej najnowsze numery i, jeśli będzie to możliwe, również przeszłe z ostatnich lat, później spędzała z nim wieczory przy jednym biurku, tłumacząc szeptem fragmenty, które sprawiały mu kłopot, obserwując rysik kreślący jej słowa na marginesach. Vilém nie pytał, skąd je ma, choć pytanie to wyraźnie dręczyło go, ilekroć wręczała mu kolejny numer; więc kiedy zauważyła, że gazety zniknęły z jego mieszkania, również milczała, choć odtąd nosiła w sobie cichy niepokój, że zostaną przechwycone i drogą śledztwa z nią powiązane, a dalej – że konsekwencje dotkną matkę i ciotkę, pracujących na poczcie. Obawiała się też, że któregoś dnia doktor Kinský (jak wciąż często się do niego zwracała, nawet poza pracą) poprosi ją o więcej niż literatura medyczna; wiedziała, że nie mogłaby mu odmówić, nie tylko dlatego, że go (chyba) kochała, ale dlatego, że nie mogłaby dłużej udawać przed sobą, że nic nie może zrobić, kiedy rzeczywistość zaciskała się na szyi jak pętla. Mogłaby przecież zrobić wiele.
Mogłaby powiedzieć Vilémowi prawdę, mogłaby zabrać go do magicznej dzielnicy, mogłaby ukryć Anežkę i Antona (matka i ciotka zapewne nie chciałyby jej pomocy; Jana nie zabrałaby ze sobą przemyślnie: był alkoholikiem i draniem, wierzyła szczerze, że kobiety trzymają go w domu jedynie w naiwnym hołdzie tradycji, by posiadać głowę rodziny, choćby będącą wyłącznie ciężarem), mogłaby ich uchronić przed oziębłością tego życia – wciąż prześladowało ją jednak matczyne spojrzenie, jej źrenice jak zimny kokon, w którym przeistoczyła się w coś obcego, czego nie potrafiła dłużej nazywać córką. Leżąc wieczorem obok śpiącego Viléma, wyobrażała sobie, że mówi mu prawdę: magia istnieje, doktorze Kinský. Ludzie, którym próbujesz pomóc, nie muszą umierać. Twoja medycyna, której poświęciłeś się cały, to igraszka. Potrzebowałbyś drugiego życia, by poznać teorię medycyny magicznej i nigdy byś jej nie opanował, krew wciąż będzie przeciekać ci przez palce, choćbyś powtórzył zaklęcie tysiące razy.
Któregoś wieczoru powiedziała mu, że mu zazdrości tego powołania, które wypełniało mu dni, ręce i myśli; że nie wie, dlaczego tutaj jest i jaki jest cel jej życia. Odpowiedział jej, że może żyć po to, żeby go kochać. Wtedy wydawało jej się to romantyczne.
W lutym 1958 roku w jego schludnym gabinecie na piętrze hospicjum powiedziała mu, że jest w ciąży. Przyszła do niego roztrzęsiona i ufna, przekonana przecież, że wreszcie może na kimś polegać. Pierwsze pytanie Viléma było tymczasem jak pięść wbijająca się w żołądek – jest moje?, nienagannie opanowane, jakby nie było w tym żadnych oskarżeń wymierzanych między słowami, a przynajmniej nie ze złością. Zapytała więc, niezdolna do podobnie doskonałego spokoju, co ma przez to na myśli, choć przecież powinna rozumieć: powinna rozumieć, że kobiety bez kontaktów rzadko mogły pozwolić sobie na nowe ubrania, nie mają dostępu do nieocenzurowanych angielskich gazet ani nie przynoszą do domu tak często owoców ani czekoladek. Powinna rozumieć, że wszystko miało swoją cenę i że nigdy nie zapomniał, że tańczyła z milicjantem tego wieczoru, kiedy poszli razem na zabawę, bo bała się mu odmówić; może rzeczywiście uśmiechała się doń zbyt przekonująco. Powinna domyślać się też, że kobieta nie miała wielu sposobów na zyskiwanie sobie pewnych przywilejów, nie w tym świecie i nie taka, jak ona – bez lukratywnych znajomości, bez wpływowych krewnych i bez uroku wystarczającego, by zdobywać je sobie ledwie obietnicą bez pokrycia. A w końcu: znikała przecież regularnie, by dorabiać w magicznej dzielnicy i nigdy tych nieobecności mu nie tłumaczyła; przypominała sobie, że zapytał kiedyś po jej powrocie, czy uczy jeszcze dzieci angielskiego, a ona – przy nim niepodejrzliwa – odpowiedziała prosto, że nie, ludzie nie chcą ryzykować. Docierało do niej, że mogła przyznać mu rację – albo przez zaprzeczenie przyznać się, że jest donosicielką. Odpowiedziała więc w końcu, odrętwiała, prosto: tak.
Pamięta dotkliwie iskrę w jego oczach, kiedy zgarniał ją w swoje ramiona (mimowiednie nauczyła się wierzyć, że życie można zamknąć i opowiedzieć właśnie w spojrzeniach, precyzyjniej niż mogłyby opowiedzieć je słowa) – ale jego objęcie przestało wydawać się bezpieczne. Wiedziała już wtedy, że go straciła; przytulona do jego piersi nie czuła nic więcej, poza rozczarowaniem, niezaskoczonym, jakby wiedziała zawsze, że musiało do tego dojść. Kiedy mówiła mu ty nie rozumiesz, Vilém, nie miała siły podnieść nawet nań wzroku, rozmytego, choć własny smutek wydawał jej się zupełnie odległy, nieomal obcy. Ja go nie chcę. Chcę, żebyś mi pomógł.
Nie widziała go nigdy wcześniej złego – jego złość była tymczasem oziębła, jakby zamknięta w szkle burza. Nie krzyczał na nią, ale wolałaby, żeby tak było, bo jego szorstki, zimny głos wydawał się groźniejszy od otwartej wściekłości, kłykcie zbielałe od siły, z jaką zacisnął dłoń na oparciu krzesła, kiedy na nią patrzył, sprawiały, że się go obawiała. Podnosił głos, jednocześnie trzymając go w świadomie miarkowanym gniewie i to wydawało jej się gorsze, niż gdyby wpadł w szał. Bała się, kiedy w końcu wziął jej twarz w dłonie i mówił, że jeśli nie chce sprowadzać go na ten świat, mogą z niego razem uciec, znaleźć inny, lepszy, niech da mu parę dni, wszystko przygotuje. Uciekną razem – prawdę mówiąc, tylko przez nią jeszcze tego nie zrobił. Nie odważyła się znów mu sprzeciwić, a kiedy kiwała ostrożnie głową, jej łzy wziął za wzruszenie.
Najnowszy numer czasopisma, którego ostatecznie mu nie podarowała, schowała w swojej walizce wsuniętej pod łóżko w pokoju Antona.
Vilém potrzebował tylko trochę czasu – żeby się zastanowić i przygotować. Nataša czasu nie miała. Przełożonej w hospicjum oznajmiła, że potrzebuje tygodnia wolnego, matce – że zostanie na dłużej u doktora Kinskýiego. Kolejne dni spędziła w wynajętej obskurnej suterenie.
Kiedy wróciła do pracy, Vilém wezwał ją do swojego gabinetu, by oznajmić, że wszystko jest przygotowane. Odpowiedziała mu na to, że już jest po wszystkim. Tym razem nie zdołał się opanować, ale ona nie potrafiła się już bać – nie mogła stracić go po raz drugi; zamiast stać cicho i znosić jego złość, odpowiadała mu z równie szorstką goryczą, dopóki w drzwiach nie stanęła przełożona, sugerując, by zostawili swoje prywatne sprawy na później i nie zakłócali spokoju pacjentów. Nataša zbierając w pośpiechu swoje rzeczy, czuła na sobie ukradkowe spojrzenia personelu.
Do domu wróciła dopiero wieczorem, zmarznięta i wciąż wyprowadzona z równowagi – zastała w nim zapłakaną Anežkę, przestraszonego Antona i wściekłą matkę, pouchylane drzwiczki szafek, wyciągnięte szuflady i przetrząśnięte półki. Libuše pociągnęła ją do kuchni i zatrzasnęła drzwi. Poinformowała ją ozięble, że bezpieka chciała wiedzieć, gdzie się znajduje, ale powiedziały im, zgodnie zresztą z prawdą, że nie wiedzą, że prawdopodobnie jeszcze jest w hospicjum, wprawdzie często pracowała do późna; że pytali, czy wie, że jej córka interesuje się literaturą angielską i czy wie, skąd ją ma (wymownie pytając później o jej pracę na poczcie), i czy często spędza popołudnia poza domem, i czy umie odpowiedzieć, gdzie dokładnie je spędza, i z kim? Ściskała przy tym jej ramiona tak mocno, że Nataša miała ochotę się rozpłakać. Docierało do niej wyłącznie to, że Vilém musiał na nią donieść. Wyobrażała sobie, jak po jej wyjściu z gabinetu siedzi długo przy biurku, w końcu podnosi słuchawkę i wybiera numer do bezpieki, wymienia jej imię i angielskie nazwisko, mówi im wszystko, co chcieli na jej temat usłyszeć od dawna i jeszcze więcej, mówi im, że – jak podejrzewa – jest kobietą upadłą, a potem precyzuje rzeczowo: nie dla przetrwania, ale z próżności, usta po drugiej stronie uśmiechają się bezgłośnie w zrozumieniu, wyrażając jednocześnie współczujący żal nad jej losem. Musiałby to powiedzieć, tak sądziła, właśnie tak: z próżności, więc nie należy jej się współczucie ani łagodniejszy wyrok, jest najgorszym rodzajem kobiety i pasożytem społecznym, Vilém pokaże im gazety, nowe Levisy, o które poprosiła Amelię i które zostawiła w jego szafie, delikatną bieliznę i mandarynki, zaprowadzi ich pod stare drzwi kamienicy, gdzie znikała, przechodząc do niewidocznej dla niego dzielnicy, a kiedy zapytają ją później, po co tam chodziła, nie znajdzie na swoją obronę żadnej odpowiedzi. Głos Libuše rozmywał się, słowa traciły znaczenie i traciły znaczenie minione miesiące, minione wyznania i konspiracyjne wieczory ze słownikiem w ręku, minione żyj po to, żeby mnie kochać. Nie słyszała nic, co do niej mówiono, w kółko powtarzała jedynie, że wszystko wyjaśni i że wszystko naprawi, a kiedy udało jej się wydostać spod ciężaru matczynego gniewu, wybiegła z domu i skierowała się prosto do biura bezpieki.
W holu zastano ją zziębniętą, pozornie przynajmniej opanowaną i zdeterminowaną. Powiedziała, że przyszła, ponieważ jej szukano i że chciałaby złożyć wyjaśnienia, ale kiedy usadzono ją przed dębowym biurkiem, naprzeciwko towarzysza Raich, nie próbowała się tłumaczyć. Zamiast tego, zaciskając dłonie na kolanach, powiedziała tylko: doktor Kinský zamierza uciec z kraju.
Nie zareagowano od razu, w końcu jednak mężczyzna podsunął jej małą kartkę i życzliwym gestem zaoferował trzymane w szorstkiej dłoni pióro, a ona chwiejnym pismem zapisała adres mieszkania, do którego zdążyła w ostatnich miesiącach przenieść większość swoich rzeczy i wyobrażaną sobie przyszłość. Podziękował jej ciepło, podniósł słuchawkę telefonu i, przyglądając jej się tak uważnie, że z trudem powstrzymała się przed zapięciem guzików płaszcza, wydał polecenie sprawdzenia mieszkania Viléma. Poproszono ją, żeby poczekała w gabinecie; czas wydawał się stać w miejscu. Nie była pewna, jak długo tam siedziała, wpatrując się ślepo w słoje drewna, kiedy towarzysz Raich w końcu odebrał telefon i odchylając słuchawkę od ust, zapytał, dlaczego nie powiedziała im, że Kinský posiada broń.
Kiedy zabrano ją do jego mieszkania, było już po wszystkim; na ścianie i na podłodze na wprost drzwi wejściowych dostrzegła krew. Nie weszła do środka. Poprosiła, by pozwolono jej odejść. Na pożegnanie towarzysz Raich dotknął jej ramienia z uśmiechem, wykazała się pani wspaniałą postawą, będziemy o tym pamiętać, zrobiło jej się niedobrze.
Libuše i ciotka zdążyły doprowadzić mieszkanie do porządku i, jak podejrzewała, ułożyć wspólnie plan, jak do porządku doprowadzić również dalsze, pędzone zapewne pod okiem bezpieki, życie. Anežka układała Antona i niemowlę do snu, więc Nataša, szukając strzępu prywatności, w której mogłaby osunąć się i czekać aż zdrętwienie pozwoli jej płakać, zamknęła się w jej sypialni. Pod poduszką, pod którą wsunęła dłoń, leżał ostatni numer angielskiej gazety.
Anežka, zastawszy ją siedzącą na łóżku z gazetą w dłoniach, z bladym uśmiechem wyjaśniła, że schowała ją przed bezpieką.
Schowałaś ją, zanim przyszli?
Wciąż wierzy, że całe życie można zamknąć w uchwyconych spojrzeniach. Rozszczepione na krzywiźnie spojówki, jak światło przepuszczone przez pryzmat; na szczęście, na strach – na winę.
Pamięta, że krzyczała. Pamięta, że po raz pierwszy od dawna wyciągnęła różdżkę, że przyłożyła ją Anežce do gardła, że żądała od niej prawdy, że – chyba – wreszcie płakała. Matka musiała ją odciągnąć i wyprowadzić z pokoju, Anton stał w uchylonych drzwiach drugiej sypialni, przestraszony. Anežka tłumaczyła, że była wzywana na regularne przesłuchania od półtorej roku, że nie podobało im się, że nie mówi im nic, co mogliby wykorzystać, a w końcu towarzysz Raich zaczął wspominać, że jeśli nie znajdzie nic ciekawszego, co mogłaby im powiedzieć, będą musieli przyjrzeć się bliżej jej mężowi. Powtarzała, że nie miała wyjścia. Że nic nie mogła zrobić. Że chciała tylko chronić Jana i Antona.
Pamięta, że kiedy zapytała jej, jak mogła to zrobić po tym wszystkim, co dla niej i dla Antona robiła, usłyszała tylko płaczliwe: nikt cię tutaj nie prosił.
Pamięta też, mniej wyraźnie, że powiedziała matce, że zabrali Viléma, przez nią, i że musi wszystko wyjaśnić, że musi tam wrócić i powiedzieć im, że to pomyłka. Matka odpowiedziała, że zrobiła już dosyć. Że tak długo, jak z nimi zostanie, będą musieli trzymać jej tajemnice i znajdować wyjaśnienia. Że najlepsze, co może dla nich zrobić, to wreszcie odejść.
W lutym 1958 wróciła do Londynu.
Amelia przyjęła ją do siebie z troską, której nie udało jej się wybłagać u matki. Ludva odwiedzał ją często, czasem wyłącznie po to, by pogłaskać ją po włosach, usiąść w fotelu obok łóżka i czytać gazetę, czasem na głos odczytując jej ciekawsze fragmenty, najczęściej tekstów z czeskiej prasy (rozluźniająca się cenzura przynosiła zwodniczą, daremną nadzieję, że kraj dąży ku lepszemu). Czasem pytał, o czym myśli, nie oczekując jednak odpowiedzi. Czasem mu odpowiadała. Najczęściej myślała o swojej matce. Myślała o tym, że kiedy Libuše wyjechała bez pożegnania, zaczęła pić kawę bez cukru i stukać dwukrotnie łyżeczką w rant filiżanki przed odłożeniem jej na spodek, podobnie do niej; że zaczęła nosić złoty krzyżyk na szyi, choć nigdy nie wierzyła w jej Boga. Myślała o tym, że patrząc w lustro, znajdowała w swoim spojrzeniu podobną oziębłość, że w swojej złości znajdowała jej złość. Myślała też o tym, że popełniała wiernie jej błędy, wsuwając stopy w odciski jej butów, ale nie było jej tam, gdzie kończył się ślad. I że nie wie, dokąd powinna biec.
Ludva i Amelia zaczynali się o nią poważnie martwić – zaskoczyła ich jednak któregoś wieczoru, schodząc do salonu, w którym przed laty spędzili jej pierwszą noc w magicznym Londynie, i poprosiła, by opowiedzieli jej o tym, co działo się podczas jej nieobecności. Zdawała się odżyć – raptem, w akompaniamencie mimowiednych czeskich słówek i z niewyjaśnioną determinacją.
Wróciła do nazwiska ojca, podjęła pracę jako urzędniczka w Departamencie Magicznych Wypadków i Katastrof w Urzędzie Łączności z Mugolami i zaczęła podejmować próby pogodzenia się z własną magią. Wstąpienie w szeregi Zakonu Feniksa nie było dla niej właściwie wyborem, ale koniecznością. Naturalnie adoptowała przekonania wuja – uważa, że mugoli należy chronić przed wiedzą; nie jest też skłonna uznawać wyższości czarodziejów czystokrwistych, choćby z oczywistego powodu własnego pochodzenia. Nie chce też dłużej myśleć o tym, że mogłaby zrobić więcej, nie czekając więc aż szansa zapuka jej do drzwi, czynnie poszukiwała kontaktu, który pomógłby jej wniknąć w szeregi Zakonu, do skutku osiągniętego wreszcie pod koniec 1960 roku.
Jej misyjne oddanie wydaje się jednak przede wszystkim pokutnicze. Być może kiedyś, patrząc wstecz, odniesie wrażenie, że całe życie próbowała zasłużyć sobie na przebaczenie.
drzewko
