• Witaj nieznajomy! Logowanie Rejestracja
    Zaloguj się
    Login:
    Hasło:
    Nie pamiętam hasła
     
    × Obserwowane
    • Brak :(
    Avatar użytkownika

Serpens > Wielka Brytania > Anglia > Londyn > Centralny Londyn > Teatr Magiczny "Arkadia" > Główne wejście
Główne wejście
Odpowiedz
Odpowiedz
#1
Mistrz Gry
Konta Specjalne
Co ma być to będzie, a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.
Wiek
999
Zawód
Mistrz Gry
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
mugol
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
10-06-2025, 14:35

Główne wejście
Arkadia – pierwszy magiczny teatr, gdzie światło i kolor splatają się z magią. Wnętrze teatru rozświetlają ciepłe barwy bursztynowych lamp i migoczących świec, które tańczą w rytm zaczarowanych melodii. Ściany zdobią malowane freski przedstawiające baśniowe krainy, a kurtyna sceniczna mieniąca się wszystkimi odcieniami zieleni i purpury zapowiada widowiska pełne niesamowitych zdarzeń. Na scenie czarodziejscy artyści łączą swoje talenty, sprawiając, że powietrze przeszywa imponująca energia — pojawiają się błyskawice światła, wirujące iskry i unoszące się w powietrzu fantazyjne postacie. Publiczność z zachwytem chłonie każdy moment, a po spektaklu korytarze wypełniają rozmowy pełne zdumienia i zachwytu. Arkadia to miejsce, gdzie magia staje się prawdziwym widowiskiem.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta

Strony (2): « Wstecz 1 2
Odpowiedz
Odpowiedz
#11
Morty Dunham
Akolici
L'ennemi, tapi dans mon esprit, fête mes défaites
Wiek
26
Zawód
muzyk - wiolonczelista, wróżbita
Genetyka
Czystość krwi
jasnowidz
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
15
OPCM
Transmutacja
0
20
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
11
10
Brak karty postaci
11-11-2025, 15:05
Odpowiedź dla Manon Baudelaire

Kręte ścieżki wyobrażeń zawsze prowadziły w jedno miejsce - na rozdroże rozczarowania, tym bardziej bolesnego, im większe były oczekiwania. Te dni, które wyprzedzały nadejście recitalu, nie spędził w ciszy własnego towarzystwa, wiedział przecież w rwącym potoku własnych myśli nie znajdzie ani spokoju, ani skupienia. Uciekał przed nimi w wieczorne spacery po mieście - tam, gdzie lampy rozciągały swoje blade smugi na chodnikach, a w ich cieniu, tuż przy murach, czaiły się szepty. Przylegały do niego jak wilgoć do murów mijanych pod drodze starych kamienic, zagłuszając myśli, zamieniając je w nieczytelną kakofonie dźwięków. Brzmiały jak delikatny powiew uchodzącego życia, który raz po raz uderza w skronie, pozostawiając ślad bólu, nasilający się każdy krokiem, jakby coś wślizgnęło się pod skórą i napierało na czaszkę. Było w tym coś nieludzkiego, coś, co nie należało do świata żywych -jakby znajdował się pod stałą obserwacją kogoś, kogo nie potrafił zlokalizować. I być może kogoś, kto nie istniał naprawdę. Ta myśl sprawiała, że chłodny dreszcz przeszywał go na wskroś, a serce, biło szybciej. Noce od zawsze były scenerią jego najintymniejszych lęków. Od zawsze, odkąd namalował pierwszy obraz, wydawało mu się, że strach miał swoją barwę, ubierał się w odcienie szarości, ukrywał się w mgle i cieniu. Pomieszkiwał w każdym oddechu, który nagle zatrzymywał się w połowie drogi, tłocząc się w płucach. Lęki szeptały mu do ucha, przywołując twarze tych, których już nie było, i tych, których nie miał siły przy sobie zatrzymać, przenikając go chłodem, niosącym szmer niewypowiedzianych pożegnań. Wmawiał sobie, że to głosy zmarłych, które nie chcą dać o sobie zapomnieć. Przychodzili ci, których kochał, i ci, którym nie potrafił podać dłoni w chwili ostatecznego rozstania. W tych chwilach przeszłość rozpościerała się przed nim jak rozbita tafla lustra: niewyraźne oblicza, urwane słowa, dotyk, którego już nie pamiętam, ale którego czuł aż do teraz. Wiedział, że miał imię i twarz. Wiedział,a mimo to chciał jak najszybciej rozstać się z tą świadomością.
I poniekąd dlatego tego poranka nie przywitało go zacisze jego mieszkania, nie obudził się w objęciach własnej pościeli i miękkości materaca swojego łóżka. Blask świtu przyłapał go w oddalonym od dwieście mil od Londynu Manchesterze w akompaniamencie cudzego oddechu, gdzie przez ostatnią noc oddawał się uciechą beztroskiego życia. To nie pierwszy raz, gdy pozwolił sobie na taką ucieczkę — od myśli, od odpowiedzialności, od siebie samego. Obce miasto i nieznane twarze dawały mu złudne poczucie oddechu.
Przed recitalem, w chwili zawieszonej między oczekiwaniem a ekscytacją, samotność osiadała na jego ramionach jak kurz na parapecie dawno nieotwieranego okna. Nie było tutaj miejsca na tremę zaciskającą się supłem niepokoju na żołądku. Był na to gotowy od dawna. Od pierwszego oddechu. Od pierwszego kroku, który postawił na strychu. Od pierwszej chwili, kiedy struny wiolonczeli ugięły się pod wolą jego palców, tchnieniem magii wyduszając z instrumentu pierwsze dźwięki. Przecież do zawsze w jego wyobraźni, tej nieskrępowanej brutalnością świata, ramiona pustej sceny były jak bezkresna równina, na której każdy dźwięk posiadał moc kształtowania rzeczywistości, a wiolonczela, spoczywająca w jego ramionach, gotowa przemawiać językiem, którego nie rozumie nikt poza tym, kto słucha duszą, nie była instrumentem, lecz sercem, bijącym w rytmie pulsującego wszechświata.
Tym razem nie było inaczej. Już w takt pierwszego pociągnięcia smyczka powietrze zadrżało, uginając się pod ciężarem muzyki. Dźwięki zrodziły się z milczenia, by zaraz nabrzmieć barwą i głębią, stając się nicią łączącą Mortiego z widownią, prowadzącą ich przez labirynt przeżyć, o których nie zapomną aż do świtu. Przymykając oczy, grał, nadając akordom odpowiednich kształtów. Palce z lekkością sunęły po podstrunnicy, napinając i rozluźniając napięcie każdej nuty. W powietrzu, zawieszonym między dźwiękiem a ciszą, tkał emocje uformowane z delikatnej melodii. W pewnym momencie, gdy smyczek coraz szybciej poruszał się po strunach, uniósł wzrok — szybko odszukał nim twarz, która była gwiazdą przewodnią w konstelacji obcych twarzy, miejscem, do którego prowadziła każda droga.
Manon. Nie była sama. Otaczała ją obecność nieznajomego mężczyzny. Zanim przetrawił ten fakt, opuścił wzrok, koncertując się na budowaniu więzi z instrumentem. Na jego twarz nie zakradał się zakalec żadnej zdradliwej emocji- nadal okalała ją maska spokoju i opanowania, ta, którą założył jeszcze w szatni, przed rozpoczęciem koncertu.
Zacisnął mocniej palce na smyczku, a wtem z wiolonczeli wydobyły się głębsze rejestry - nie fałszywe, lecz bardziej agresywne, bardziej wyniosłe, tempo akordów dopasowując do rytmu wybijanego przez otumanione burzą emocji serce. Ukryta wiadomość, która zrozumie tylko ona. Reszta widowni, miał nadzieje, utonie w pomrukach zachwytu nad jego talentem.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#12
Manon Baudelaire
Śmierciożercy
normal is an illusion. what is normal for the spider is chaos for the fly.
Wiek
25
Zawód
alchemiczka w szpitalu św. munga
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
panna
Uroki
Czarna Magia
0
10
OPCM
Transmutacja
4
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
23
Siła
Wyt.
Szybkość
5
5
7
Brak karty postaci
25-11-2025, 18:37
Odpowiedź dla Morty Dunham

Nie była pierwsza, co drgnęło pierwsze — powietrze, reagujące na wyuczone latami, pewne ruchy muzyka, czy może ona sama, w geście niecierpliwej antycypacji lub w reakcji na pierwsze nuty. Wciąż nie znała wszystkich utworów, którymi zajmował sobie czas Mortimer. Bywała w Arkadii dość często, wzrost intensywności wizyt rozpoczął się, gdy na dobre przepadła w jego ramionach, gdy jej tchnienia zamieszkały w krętych korytarzach jego duszy. Nigdy wcześniej nie przywiązywała wielkiej wagi do muzyki, czy do sztuki jako takiej, jej myśli zawsze potrzebowały uporządkowania i systematyczności, równej intensywności poprzez cały proces tworzenia. A jednak obecność Dunhama w jej życiu sprawiła, że pewien fragment jej duszy — początkowo zabawnie lichy, lecz rosnący z czasem — otworzył się na nowe dla niej medium. W grze mężczyzny odnajdywała więc to, czego nie potrafił lub, do czego w swoich przemyśleniach skłaniała się bardziej, nie chciał wyrazić słowami. Widziała drugie odbicie jego duszy i pragnień, prawie namacalne, nie— faktycznie namacalne, bo fale dźwięku rozchodziły się coraz głębiej w salę, aby wreszcie odnaleźć jej ciało, wniknąć w nie, stać się jej częścią. Czy nie na tym polegało fanatyczne poznanie? Nie było przecież lepszego sposobu poznania czegoś, od stania się z tym jednością.
Pchana słodkim nawykiem, przymknęła powieki, gdy smyczek Mortiego po raz pierwszy dotknął strun, wydobywając z nich dźwięk. Nuty były miękkie i niemalże słodkie, jak pieszczoty oferowane wyziębionemu chłodem podwórza ciału. Ciało Manon drgnęło o ułamek sekundy przed tym, jak Hieronymus ułożył swą dłoń na jej kolanie. To wystarczyło, aby stworzyła w swej głowie pewną istotną barierę. To nie ty, Hieronymusie, jesteś sprawcą mej przyjemności, pragnęła wyszeptać wprost do męskiego ucha, owładnięta nagłą chęcią kąsania i destrukcji delikatnego społecznego konstruktu, który po prawdzie nie był dla niej w żadnym stopniu cenny. To tamten muzyk, zabawiający ważną publiczność, nienoszący wielkiego nazwiska, zapierający dech w piersiach i kruszący w swej dłoni resztki żelaza mojej dumy, ciągnęłaby dalej i dalej, odnajdując słowa, które wraz ze słodyczą niosłyby ból silniejszy od tysiąca ostrzy nożów wbijanych w miękkie tkanki ludzkiego ciała. Z przyjemnością oglądałaby to, jak dorosły mężczyzna, sądzący, że ma ją w garści, sunący dłonią w górę jej uda, rozsypuje się przed nią na miliony kawałków nie fizycznie, a psychicznie.
Wszystko musiało mieć jednakże swój czas i miejsce.
Dłoń Manon prędko nakryła dłoń mężczyzny. Zacisnęła na niej palce, paznokcie wbiły się w skórę bez ostrzeżenia, aby następnie szarpnąć ręką Goyla tak, aby strącić ją z kolana Baudelaire. Zielone spojrzenie kobiety zaiskrzyło od ogników złości, pozwalał sobie na zbyt dużo. Jego lewa dłoń nie nosiła na sobie charakterystycznych odcisków od wielogodzinnej gry na instrumencie. Była gładka, nieznaczona pracą fizyczną i w tej jednej chwili w oczach Manon — zupełnie niemęska. Była pewna — choć nie miała jeszcze okazji zajrzeć powyżej mankietu jego koszuli — że skóra jego nadgarstka nie nosiła na sobie symbolu jaskółki.
Nie zauważyła, w którym momencie muzyka obrała zupełnie inny ton. Przyspieszyła, opadła w rejestrze, zaczęła przypominać burzową chmurę i nadciągającą katastrofę. Nie zauważyła, bowiem w pewien niezbadany, niemalże irracjonalny sposób, wiolonczela pod naciskiem Mortiego zgrała się idealnie z melodią, która owładnęła teraz całą postacią Manon. Bo znów były jednością. Ona i instrument pozostający w blasku reflektorów w centrum sceny.
Miejsca obok niej nie zajmował jednak Dunham. Nie naciskał palcami na struny naczyń krwionośnych na napiętej szyi. A jednak to ku niemu — ku muzykowi — zwróciła swoje spojrzenie, nieugięte i wciąż wymagające. Nie słuchała, jakimi słówkami próbował odkupić swoje winy Goyle. Czuła tylko, że był jej niebezpiecznie blisko, że próbował coś szeptać, ale słowa, nic nieznaczące słowa ginęły gdzieś w przestrzeni, nie płakała za nimi, nie tęskniła — nie była ich adresatką.
Kreśliła bowiem swoje własne wyznanie, bez słów i na odległość. Odbiorca był tylko jeden — człowiek, który skupiał na sobie uwagę niemal wszystkich zgromadzonych w koncertowej sali, wszystkich, którzy (w mniemaniu Manon) nie byli w stanie docenić pełni jego talentów. Palce kobiety zacisnęły się mocniej na drewnianych podłokietnikach, a tułów wysunął się do przodu. Goyle musiał przestraszyć się tej nagłej zmiany pozycji, może chciał zatrzymać Manon przy sobie na dłużej — chwilowo złapał ją tylko pod ramię, licząc, że w przypadku utraty przez nią równowagi, będzie w stanie utrzymać ją w pionie. Baudelaire nie zareagowała, przynajmniej nie od razu. Jej myśli były gdzieś indziej.
Nie tak bardzo daleko. W pobliżu muzyka, na którym skupiła swoje spojrzenie, dla którego raz jeszcze wstrzymała oddech.
Graj dla mnie, Morty. Chcę usłyszeć, co teraz czujesz. Nie wstydź się, pokaż mi wszystko, co w tobie siedzi. Każdą, nawet najobrzydliwszą myśl i intencję. Strać kontrolę i zmysły, chcę usłyszeć cię prawdziwego, nagiego, oblanego krwią, moją, twoją, każdego, kto na to sobie zasłużył. Sięgnij po to, co twoje.
by the pricking of my thumbs, something wicked this way comes
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#13
Morty Dunham
Akolici
L'ennemi, tapi dans mon esprit, fête mes défaites
Wiek
26
Zawód
muzyk - wiolonczelista, wróżbita
Genetyka
Czystość krwi
jasnowidz
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
15
OPCM
Transmutacja
0
20
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
11
10
Brak karty postaci
30-11-2025, 12:06
Odpowiedź dla Manon Baudelaire

Gdy zamknął powieki, poczuł jak przestrzeń wokół niego rozpuściła się w ciszy, jakby wszyscy, nawet sam wszechświat, wstrzymał oddech – tej osobliwej, pełnej oczekiwania przerwie, która poprzedza narodziny dźwięku. W tej ciszy narodziła się muzyka, wyłaniająca się spod sunącego po strunach smyczka. Była mostem utkanym z tęsknot i marzeń, przerzuconych ponad wzburzonym morzem pragnień, które aż kipiało pod powierzchnią jego duszy. Grając, pozwalał sobie na swobodne dryfowanie, na odległe podróże w zakamarki pamięci, gdzie lęki i nadzieje splatały się w jedno. W symfonii dźwięków docierał do miejsc zapomnianych przez czas: zakamarków pamięci, gdzie niepewność splatała się z nadzieją w tak ciasnym uścisku, że nie dało się ich rozdzielić. Każda nuta był jak krok oddalający go od brzegu codzienności. Zanikały kontury dnia codziennego, obowiązki, niepokoje, wszystko rozmywało się niczym farba na mokrym płótnie. Im mocniej zanurzył się w jej rytmie, tym mocniej czuł, jak traci grunt pod nogami, a jednocześnie odnajduje coś, co dawno utracił, fragment siebie ukryty w bezkresie melodii, która stawała się nie tylko powietrzem, którym oddychał, ale także samym rytmem jego życia i sensem istnienia – nieopowiedzianą opowieścią splecioną z dźwięków, które pojawiały się w jego umyśle niczym szept wspomnień. Frazy, jakie wydobywał z instrumentu, były jak osobiste, intymne listy – słowa, których gubiły się w korytarzu krtani, tajemnicami głęboko ukrytymi w szufladzie serca.
Im mocniej zaciskał dłoń na smyczku i czuł, jak napina się niewidzialna nić łącząca go z głębią jego pragnień, tym wyraźniej odczuwał, że właśnie tutaj – w drgających strunach, w harmonii rozbrzmiewających akordów – znajduje swój własny raj na ziemi, gdzie czas rozciągał się i kurczył wedle kaprysu melodii, a on mógł poczuć się wolny od jarzma oczekiwań , od cienia trosk kładących się na jego twarzy. Każda partytura była dla niego niczym oddech, bicie serca, westchnienie nieba po deszczu. Była zaklęciem, które otaczało go niewidzialną barierą, odgradzającą od świata zewnętrznego. Zatracał w świecie dźwięków tak bardzo, że rzeczywistość odpływała, stawała się jak pejzaż widziany przez zamgloną szybę: odległy, niewyraźny, niemal nierzeczywisty. On zaś tonął w oceanie nut, pozwalając, by kolejne akordy otulały go światłem i ciepłem, tak subtelnym jak muśnięcie ukochanej dłoni. Każdy dźwięk był wyznaniem, szeptem pragnień, których nie miał odwagi wypowiedzieć, a jednak znajdował na nie miejsce właśnie tutaj – pomiędzy ciszą a dźwiękiem, pomiędzy oddechem a westchnieniem, ukrytymi w najczulszych zakamarkach jego duszy.
Nie wiedział, co poruszyło się pierwsze — czy drżenie powietrza, poddającego się wyćwiczonej przez lata intonacji jego dłoni, czy może on sam zadrżał w geście cichej tęsknoty, odpowiadając na dźwięki rodzące się tam, gdzie kończyła się struna, a zaczynało serce. Scena była dla niego świątynią wyznań, azylem niewypowiedzianych słów; wszystko, co w nim pulsowało, sączyło się ze smyczka, przenikało przestrzeń, osiadało w tych, którzy zjawili się na uczucie dźwięku. Jednak tylko jej spojrzenie — tej jednej kobiety zanurzonej w morzu twarzy — stanowiło dla niego latarnię, do której powracał w każdym takcie.
Kiedy pojawił się w jej życiu, dostrzegł powolną zmianę, jakby w jej duszy pojawiła się wyrwa, przez którego przenikały dźwięki stające się częścią jej oddechu. Siedząc w półmroku, blade światło rozlewało się na jego dłoniach, które coraz mocniej oplatały smyczek jak macki melancholii zaciskające się pętlą na żołądku. Gdy po raz kolejny melodia przecięła powietrze, tym razem z głębin instrumentu wydobył się dźwięk, przypominając głęboki, basowy pomruk burzy. Wiolonczela odpowiadała na każdy szept serca, rozświetlając przestrzeń akordami, na przemian szorstkimi i łagodnymi. Im szybciej poruszał smyczkiem, tym szybciej krew pulsowała w jego skroniach, a muzyka stawała się na przemian rzeźbiona goryczą i rozniecona niepokojem. Nuty ścinały powietrze jak zimne, gwałtowne podmuchy wiatr i, rozbijając się o ściany ciszy, wzrastały do furii, która przenikała widownię na wskroś. Muzyczne akcenty – raz brutalne, raz rozpaczliwie czułe – mieszały się w nieprzewidywalnym rytmie. W każdej nucie zawarł ukrytą wiadomość dla Manon, pragnienie, by zrozumiała wszystko, co tłumił w milczeniu. Ale właśnie wtedy, gdy zamykał oczy i pozwalał muzyce płynąć, płótno jego wyobraźni wypełni obraz, którego nie potrafił odgonić. Zobaczył Manon – jej uśmiech oferowany komuś innemu, jej dłoń splecioną z palcami obcego mężczyzny, ich usta spotykające się w pocałunku. Ta wizja, jak upiorny refren, wdzierała się w każdą przerwę między akordami, podsycała zazdrość, która wybuchła w nim jak ogień, a palce jeszcze mocniej zacisnęły się na smyczku.
Wiolonczela, posłuszna rozkazom roztrzęsionych dłoni, wypluwała kolejne ostrzejsze, gwałtowniejsze nuty, przywodząc na myśl jęk wiatru wśród ruin i płacz nocnych zjaw. Morty wzlatywał ku samej krawędzi wirtuozerii, jakby czarna siła jego własnych emocji wynosiła go wyżej, na szczyt muzycznych możliwości, gdzie każdy dźwięk stawał się wyznaniem, wyzwaniem, przekleństwem i błaganiem w jednym. Jakby żal, zazdrość, rozpacz były jego najwierniejszymi towarzyszami, jakby to one rozniecały blask, które rozświetlały tkwiący w nim mrok, jakby nie było już tam miejsca na radość.
Gdy ostatni akord zakołysał powietrzem nad widownią, a echo dźwięków cichło powoli jak oddech na mrozie, gdzie z ust wydobywały się kłęby pary, Morty na moment pozostał bez ruchu, wsłuchany w tętno własnego oddechu. Z każdej strony docierały do niego stłumione oklaski, które pogłębiły się, gdy wstał i złożył wyuczony ukłon publice, która zjawiła się tu, by posłuchać, jak wygrywa melodię na ukochanym instrumencie, lecz wśród nich tylko jedno spojrzenie - te które wyłaniało się z tłumu niczym światełko w gęstej ciemności – osiadło na nim swoim ciężarem, pozostawiając na skórze mrowienie. Wiedział przez to, że Manon wciąż siedziała tam, gdzie ją wypatrzył. Zastanawiał się przez chwilę, czy spojrzeć w jej stronę raz jeszcze, czy może pozwolić, by zniknęła wśród morza obcych ciał, jak niewyraźne echo jego własnych emocji, z dala od tego, co go przepełniało.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#14
Manon Baudelaire
Śmierciożercy
normal is an illusion. what is normal for the spider is chaos for the fly.
Wiek
25
Zawód
alchemiczka w szpitalu św. munga
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
panna
Uroki
Czarna Magia
0
10
OPCM
Transmutacja
4
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
23
Siła
Wyt.
Szybkość
5
5
7
Brak karty postaci
05-12-2025, 21:20
Odpowiedź dla Morty Dunham

Chciała być dla niego latarnią. Wyznacznikiem bezpieczeństwa, które znajdowało się blisko, coraz bliżej. Niestety, wody jej życia, energii, umysłu, były niezwykle zdradliwe. Ona sama pod powłoką wykalkulowanych gestów, pedantycznie złożonych w kostkę ubrań, idealnie przylegających do twarzy masek odpowiednich na każdą okazję była po prostu burzą. Niszczycielskim żywiołem, który targał każdym statkiem wpływającym na jej wody, najczęściej roztrzaskiwał go o ukryte sumiennie skały, których nie dało się już ominąć. Inne statki ginęły w śmiertelnych wirach, aby już nigdy nie zostać widzianymi nigdzie indziej, a z pewnością nie w takim samym kształcie. Och, oczywiście, że była latarnią — ale jej światło nie gwarantowało spokoju. Jej światło zwodziło, kusiło perspektywą odpoczynku, możliwością zejścia na stabilny ląd, ale przede wszystkim stanowiło preludium do nadchodzącej destrukcji. Do tej pory tylko jeden statek wpływał na jej wody i wychodził z tego bez szwanku. Statkiem tym był oczywiście sam Morty, choć i on na własnej skórze przekonał się o tym, jak to było być blisko Manon. Bywały chwile, gdy prowokował ją tak bardzo, że pragnęła wgryźć się w jego szyję, zębami wyrwać fragment mięsa, rozedrzeć mu aortę. Bywały też i takie momenty, w których tonęła w jego ramionach, w których to on był jej bezpieczną przystanią, a przez umysł powoli przechodziła jej nieznośnie bolesna myśl, że każdy taki moment mógł być im ostatnim. Morty wplątał się w życie Baudelaire nieznośnie ciasno, z biegiem lat zajmując w nim coraz większą przestrzeń i nim się spostrzegła — nie tylko on ciągle do niej wracał, ale i ona wciąż, z maniakalnym wręcz uporem powracała do niego. Uzależniała się od niego coraz mocniej, potrzebowała go więcej i za to też, pośród intensywności wszelkich uczuć, którymi go darzyła, coraz bardziej go nienawidziła. Czynił ją słabą, a ona nienawidziła własnej słabości.
I jednocześnie nie przeszkadzało jej być słabą dla niego.
Może dlatego w wygrywanych przez niego partyturach odnajdywała zaszyfrowane wiadomości. Powietrze cięte kolejnymi nutami docierało do niej i uderzało w klatkę piersiową z niesamowitą mocą. Dzieląca ich odległość — nie tak spora, choć wystarczająco daleka — intensyfikowała tylko wszystkie doznania, znowu kurcząc świat tylko do ich wspólnej obecności. Goyle siedzący obok, Goyle ze swoją dłonią na jej talii, mógł w tym momencie paść trupem i nie zwróciłaby na niego nawet najmniejszej dozy uwagi. Oddychała bowiem drgającym dźwiękiem powietrzem, prawie czuła na własnej skórze smagnięcia smyczka. Gdyby zamknęła oczy, mogłaby wyobrazić sobie dokładny rytm, którym biło serce Dunhama. Gdyby przyłożyła palce do swej szyi, odnalazłaby dokładnie to samo.
Wreszcie zapadła cisza. Kilka ciężkich, ciągnących się niemalże w nieskończoność sekund pomiędzy ostatnim dźwiękiem wiolonczeli a wybuchem oklasków. Widownia wstała z krzeseł, burza oklasków przepłynęła przez salę, a na ustach Manon pojawił się drobny, choć pełen satysfakcji uśmiech. Zasługiwał na to. Wiedziała, jak ciężko pracował na ten występ, właśnie dlatego wybrała ten konkretny na swoje skromne randez-vous z Goylem. I nie zawiodła się. Morty był silnym mężczyzną, wytrzymał nałożony na niego ciężar, wybrnął z opresji obronną ręką. Była z niego tak bardzo dumna. Ale wieczór dalej trwał, a recital nie wyrównał jeszcze ich rachunków.
Bankiet trwał w najlepsze, gdy pomiędzy rozmowami z Hieronymusem, kilkorgiem znajomych państwa Baudelaire oraz rodziców pana Goyle, dostrzegła z oddali znajomą sylwetkę. Często zastanawiała się, co muszą czuć artyści, gdy wymusza się na nich udział w podobnych wydarzeniach. Nie wszyscy lubili czuć na sobie uwagę, która wychodziła poza scenę. Właściwie nigdy nie pytała o to samego Mortiego, podobna myśl nie przyszła jej w jego towarzystwie do głowy. Teraz jednak miała ku temu okazję. Mogła nie tylko rozwiać swoje wątpliwości, ale dodatkowo wcisnąć kryształki soli w otwartą — miała nadzieję — ranę. Dokończyć to, co zaczęła.
— Zobacz, Hieronymusie, to nasza dzisiejsza gwiazda — zaświergotała radośnie, przenosząc uwagę swojej randki na Mortiego. — Pójdę z nim porozmawiać, przyniesiesz nam po kieliszku szampana? Bardzo proszę — gdy tylko tego chciała, kobieta potrafiła prosić tak pięknie, jak nikt inny. Drobne ściśnięcie dłoni Goyle'a połączone z długim spojrzeniem zielonych oczu musiało przypieczętować pokorną zgodę na plan zaproponowany przez Manon. Zostawszy samą, rozpoczęła płynne przemykanie pomiędzy gośćmi. Tych, skupionych w przestrzeni sali bankietowej było naprawdę sporo, zadanie było przez to odrobinę utrudnione. Gdy ruszała w stronę wiolonczelisty widziała jeszcze, że z kimś rozmawiał. Jednak gdy dystans ich dzielący stopił się do kilku kroków, był już sam.
— Cudowny recital, monsieur Dunham, doprawdy winszuję — zwróciła się do niego podobnie słodkim tonem, gdy dłonie złożyły się do kolejnych, skromniejszych tym razem oklasków. Morty znał ją jednakże zdecydowanie lepiej od Goyle'a, wiedział, że owa słodycz nie miała poprawić mu humoru. Miała być obezwładniająca, mdląca, pochłonąć go całego do tego stopnia, aby nie mógł poruszyć nawet małym palcem. Bo słodycz stanowiła przede wszystkim element maskujący trujący jad, który sączył się spod niej. — Jeszcze nigdy nie dane mi było usłyszeć czegoś tak porywającego. Zupełnie jakbym mogła na własnej skórze poczuć wszystkie emocje targające autorem —mówiąc to, rozciągnęła usta w uśmiechu, w którym na moment błysnęły drapieżnie zęby. Powietrze wokół nich zastygło, ciężkie od tego, co wciąż pozostawało niewypowiedziane. Jak się czujesz, Morty?
by the pricking of my thumbs, something wicked this way comes
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#15
Morty Dunham
Akolici
L'ennemi, tapi dans mon esprit, fête mes défaites
Wiek
26
Zawód
muzyk - wiolonczelista, wróżbita
Genetyka
Czystość krwi
jasnowidz
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
15
OPCM
Transmutacja
0
20
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
11
10
Brak karty postaci
06-12-2025, 12:21
Cisza towarzyszyła mu w drodze do garderoby - bezpiecznej przystani, z dala od spojrzenia jej zielonych oczu oraz emocji, które w nim pozostawiła, gdzie mógł zebrać myśli. Zerknął na swoje odbicie w lustrze, zmuszając usta do subtelnego, łagodnego uśmiechu, który miał towarzyszyć mu w drodze do sali bankietowej i nie opuszczać aż do końca wieczoru. Przecież tego właśnie pragnął. Znaleźć się w centrum uwagi. Zachwycać nie nią swoim powierzchownym pięknem, a płynącą razem posoką krwiobiegu sztuką. Chciał się z nią stać; być jej synonimem. Chciał nią oddychać; czuć ją w każdym hauście powietrza.
Wziął głęboki oddech, pozwalając, by delikatna woń pudru i perfum z garderoby łagodnie przeniknęły do jego płuc, maskując zbyt szybkie bicie serca. Przez moment trwał w bezruchu, starając się wyciszyć myśli, które uporczywie powracały do jej postaci – wciąż obecnej, nawet tu, w odosobnieniu. Własne odbicie jawiło mu się nieco obce, jakby należało do kogoś innego, komu przypadło w udziale grać tę rolę. Z trudem narzucił na siebie spokój, poprawiając mankiet koszuli i wygładzając klapy marynarki.
Sala była przepełniona ludzką obecnością. Od progu uwikłał się w mało angażujące rozmowy – wszystko, by odwlec to, co uniknione. Gwar rozmów, śmiechy i dźwięk szkła uderzającego o szkło rozpływały się wokół niego, tworząc zamglony pejzaż dźwięków, w którym mógł się na chwilę zagubić. Przemieszczał się pośród gości z uśmiechem przyklejonym do twarzy, z gracją manekina odgrywającego swoją rolę na wystawie. Każde uprzejme skinienie głową, każda wymieniona fraza była jak kolejne przesunięcie pionka na szachownicy – wyrachowane, choć pozornie spontaniczne. A mimo to czuł jej obecność, wszak nie mógł jej pomylić z żadną inną, a wraz z nią ciężar jej spojrzenia na swoim karku. Sam nie szukał okazji, by ich spojrzenia skrzyżowały się choćby na ułamek chwili, to ona ją odnalazła.
Spojrzał na nią, czując jej zapach tuż obok. Słodycz ociekająca z jej słów nie była skraplającym dusze balsamem, lecz jadem sączącym się ust. Tym, który zatruwał serce i umysł nie trucizną, a chorobliwą, nieustępliwą pragnieniem, by zacisnąć dłonie na jej ramionach, przyciągnąć ją bliżej siebie, wykraść jej pierwszy z kilkunastu pocałunków tego wieczoru, a wraz z nim zabrać jej ostatnie hausty tlenu z płuc. Zapewne dostrzegła, jak w polowym świetle wiszących nad ich głowami żyrandoli, heban jego oczu pociemniał o jeden odcień. W tych dwóch zdradliwych pomiotach tliło się niepokojąca potrzeba, nie mieszcząca się w granicach prostego, pełznącego płytko pod skórą pożądania. Ciemność w jego spojrzeniu zdawała się pulsować, próbowała zasłonić resztki rozsądku, które walczyły o przeżycie, przebijając się przez gęsty, odurzający dym kłębiących się w nim emocji. Każde jej słowo – słodkie, miękkie, oblepione pozorną troską – w jego głowie rozbrzmiewało jak echo nagłego, bolesnego ukłucia, jakby własnoręcznie wbiła mu nóż między żebra i obracała jego rękojeść w dłoni, chcąc zadać możliwie największy, najdotkliwszy ból, budząc w nim dziką potrzebę przekroczenia granicy, którą wyznaczyli sobie każdego wieczoru, gdy śledził ich gęsty las wścibskich spojrzeń.
- Nie byłby taki bez wyjątkowej widowni - zaczął, głosem utkanym z iluzji pozornej beztroski, jaka osiadła na jego ustach, kształtując je w krzywiźnie uśmiechu, lecz nie objęła spojrzenia, bo na krawędzi źrenic tlił się uwięziony pod żebrami głód chciwości, usiłujący wypełnić jego płuca duszącym powietrzem – zatem, mademoiselle Baudelaire, me serce się raduje, że znaliście czas, aby uświetnić go swoją obecnością. - Ukłonił się lekko ni to w odpowiedzi na jej stłumione oklaski, ni w ramach uznanie wartko płynącego spomiędzy jej warg, które na ułamki sekund sprawiły, że nie był pewny, czy słowa, jakie wypchnęły na świat jego struny głosowe, nie cofanie się w głąb korytarza krtani.
Czasem, w takich chwilach jak ta, gdy między nimi rodziło się napięcie, którego nie mógł przegonić niedbałym gestem dłoni, zastanawiał się, co by było, gdyby zdecydował się na krok, który od lat tkwił gdzieś na skraju jego myśli i zainicjował spotkanie ich ust w zatłoczonej sali bankietowej. Zapewne nie uciekliby od skandalu - ona spadkobierczyni linii czystej krwi, on muzyk nie wiadomo skąd, z wątpliwym pochodzeniem. Dźwięki fortepianu, które unosiły się w powietrzu, zostałyby zagłuszone przez syk szeptów, przez szelest spojrzeń przesuwających się po ich sylwetkach, przez ukradkowe śmiechy i drwiące spojrzenia.
A on się bał. Po prostu się bał, że ulegnie jej bliskości; że pragnienie, które w nim narastało, w końcu zbyt ciasno oplecie jego myśli jak bluszcz starą, zaniedbaną rezydencje i zdławi rozsądek, którego rozpaczliwie karmił wątpliwościami. Czasem przecież chciałby być dla niej całym światem, a nie tylko ukrywaną pod kotarą nocy tajemnicą, jaka nie może wyjść poza ściany mieszkania ulokowanego w kamienicy na Pokątnej. Nie był jednak na tyle zdeterminowany, by na szali pozostawić wszystko - jej godność i swoją karierę. Była przecież dla niego czymś więcej niż tylko wijącym się w trzewiach pożądaniem, lecz dla jej świata te uczucia nie znaczyły nic.
- Doprawdy? Tym bardziej cieszę się, że znaliście czas, by tu być i dzielicie ze mną te chwile - wyznał, kontynuując grę, którą zapoczątkowała. Znał jej reguły, lecz tu, wśród rzeki ludzi, gdzie nie byli sami i musieli baczyć na każdy gest, ich zasady ograniczały się do spojrzeń, mimiki, aluzji. –Zapewniam, że każdy muzyk tego pragnie - konspiracyjny szept wyrwał się z jego gardła, gdy ujął w palce jej dłoń i schylił lekko głowę, by jego usta znalazły się na jej poziomie; nie starał się ukryć jej drżenie. To kolejny element ich gry; chciał, aby była świadoma, ile go to kosztowała i jak kruchy teraz był. – Kogoś, kto zrozumie głębie emocjonalną, jaka skrywa się na pięciolinii jego nut.
Musnął ustami skrawka jej skóry, jednak nie pozwolił, by kontakt jego warg z brzegiem jej dłoni trwał dłużej niż dwa przyśpieszone uderzenia serca. Zaraz poluzował lekki uścisk i uwolnił jej rękę spod klatki swojej palców.
- Moja matka, mademoiselle Baudelaire, często mawiała, że każda nuta niesie ze sobą kawałek duszy tego, kto ją zagrał - ile elementów mojej duszy zachowałaś dla siebie, Manon? I gdzie podziewa się twój towarzysz?
Był wdzięczny losowi, że nie postawił na jego drodze jednego z kelnerów, manewrujących wśród gości z tacami. Nie miał przecież wątpliwości, że gdyby na wspomnienie mężczyzny, który adorował ją swoją uwagę, miał jeden z tych delikatnych kieliszków w dłoni, szkło pękłoby pond silnym naporem jego palców, a on szukałby ulgi w tym, jak jeden z jego odłamków pokaleczyłby jego skórę.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Starszy wątek | Nowszy wątek
Strony (2): « Wstecz 1 2


Skocz do:

Aktualny czas: 11-12-2025, 04:59 Polskie tłumaczenie © 2007-2025 Polski Support MyBB MyBB, © 2002-2025 MyBB Group.