• Witaj nieznajomy! Logowanie Rejestracja
    Zaloguj się
    Login:
    Hasło:
    Nie pamiętam hasła
     
    × Obserwowane
    • Brak :(
    Avatar użytkownika

Serpens > Wielka Brytania > Anglia > Londyn > Północny Londyn > Szpital św. Munga > Rzędy krzeseł
Odpowiedz
Odpowiedz
#1
Mistrz Gry
Konta Specjalne
Co ma być to będzie, a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.
Wiek
999
Zawód
Mistrz Gry
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
mugol
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
07-06-2025, 14:33

Rzędy krzeseł
Długa, prostokątna poczekalnia w Szpitalu Świętego Munga, której ściany utrzymano w łagodnych, pastelowych odcieniach, mających działać kojąco na biedne nerwy oczekujących. Na środku ustawiono równe linie drewnianych krzeseł z miękkimi poduszkami. W rogu pomieszczenia tyka duży, mosiężny zegar o tarczy ozdobionej runicznymi symbolami – wskazówki poruszają się w odwrotnym kierunku, odliczając czas do najbliższej wizyty. Na ścianach zawieszono plakaty z zaklęciami pierwszej pomocy oraz magicznymi przysłowiami, które mają na celu podtrzymać zmartwionych pacjentów na duchu. Co kilka minut krzesła same się przesuwają, robiąc miejsce dla nowo przybyłych lub umożliwiając przejście uzdrowicielom. Nad drzwiami do poszczególnych pomieszczeń unoszą się świetliste tabliczki.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#2
Jasper Prince
Akolici
Wiek
38
Zawód
Uzdrowiciel, toksykolog
Genetyka
Czystość krwi
jasnowidz
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
0
0
OPCM
Transmutacja
0
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
25
15
Siła
Wyt.
Szybkość
5
10
6
Brak karty postaci
03-12-2025, 23:04
5.04

Gdy wyszedł przed gabinet by zaprosić do środka kolejnych pacjentów, kątem oka zobaczył znajomy plakat z magicznym przysłowiem na dziś. Chwytaj dzień, łatwiej to zrobić niż znicza. Zwykle uśmiechał się na widok uśmiechniętego słońca—promienie migotały, magicznie zaczarowany rysunek zmieniał się na oczach czarodziejów w poczekalni i z założenia miał pokrzepiać. Trudno powiedzieć czy ich, ale uzdrowiciela na pewno; Prince lubił te (dość naiwne) dekoracje i lubił początek dnia i poczekalnię na oddziale zatruć.  Najcięższe przypadki trafiały się zwykle nocą albo w dziwnych porach, poranki były... banalne, ale w tej rutynie wręcz relaksujące.
Nie dziś, bo zamiast na plakacie zawiesił wzrok na pacjentach—zapłakanym i zielonkawym na twarzy pięciolatku i jasnowłosym ojcu, który popędzał dziecko do wstania z wyraźną niecierpliwością.
Coś ścisnęło go w dołku i to nie tylko dlatego, że przy zatruciach małoletnich pacjentów zawsze trudniej było mu powściągnąć niepokój i zachować emocjonalny dystans.
Trudniej było mu też rozmawiać z ojcami niż z matkami. Tak po prostu, ale tym po prostu był też brzydki rodzaj zazdrości. I brzydka irytacja, gdy widział zirytowanych rodziców. Ja nie zwracałbym się tak do swojego syna—myślał wtedy, a potem upominał się w myślach, bo przecież nigdy nie był na miejscu kogoś, kto martwił się o wymiotujące dziecko albo kogoś, kto nie spał całą noc z powodu płaczu, albo kogoś, kto znosił wybuch dziecięcych emocji w centrum miasta. Gdzieś w tych myślach pobrzmiewało echo słów Marcusa i szwagierki, którzy kiedyś niewinnie mu o tym przypomnieli. Jakoś przy Audelii i Atticusie jakoś nigdy nie czuł niekompetencji, która napadała go przy innych dzieciach.
Spróbował się uspokojająco uśmiechnąć, ale dziecko zalewało się łzami, a ojciec unikał jego wzroku, więc szybko się poddał.
Podejrzewał diagnozę już od samego początku, bo ten przypadek był jednym z najpopularniejszych i najbardziej frustrujących dziecięcych zatruć w jego karierze, ale niezależnie od prawie-pewności przeprowadził badanie solidnie i rzetelnie. Od razu po wejściu do gabinetu rzucił, rzecz jasna, Reparifors by zahamować postępowanie działanie trucizny. Z kolejnym zaklęciem wstrzymał się, dopóki chłopiec jeszcze raz nie zwymiotował do podsuniętego magią wiaderka. Potrzebował zobaczyć próbkę i na szczęście nie musiał czekać na wymioty długo, bo nie przeciągałby przecież cierpienia dziecka. Ledwo skończyło wymiotować, a Jasper rzucił digestia sano by złagodzić drażniące objawy zatrucia pokarmowego. Malec nadal pochlipywał, ale już spokojniej—zaklęcie nie odjęło mu lęku, ale zabrało przynajmniej nudności i ból.
Dziecko było spokojniejsze, ale jego ojciec nie, choć trzeba było mu przyznać, że przynajmniej dał Jasperowi pracować i na razie gryzł się w język. Prince zmarszczył lekko nos, czując od razu specyficzny zapach wymiotów, a rzut oka na ich ciemnobrązowy kolor utwierdził go w pierwszych podejrzeniach.
- Czy pana syn... - zerknął prędko w przyniesioną przez pielęgniarkę kartę pacjenta, bo ani dziecko ani rodzic nie mieli rzecz jasna głowy go przedstawić - miał może dostęp do bahanocydu? - zapytał spokojnie.
- Skąd mam wiedzieć? - odburknął mężczyzna z miną wskazującą na to, że wiedziałaby to jego żona. Ale jego żony tu nie było. -Nie wiem, nie powinien mieć dostępu... nie powinien tego pić, prawda? Piłeś coś?! - zwrócił się do dziecka, ale Jasper prędko wbił się mu w słowo. Spyta przecież dziecka o to, co piło, ale dzieci kłamią. Dorośli nie powinni, ale jak widać też...
- Nie pytam, czy powinien, ale czy potencjalnie miał dostęp. Gdzie państwo trzymają ten środek?
Po irytująco długim wahaniu, czarodziej przyznał, że w szafce pod zlewem.
Po krótkim przesłuchaniu malec przyznał, że bawił się wszystkim z szafki pod zlewem.
Ojciec prawie zerwał się wtedy z miejsca, a Jasper zaczął szybko mówić, żeby uniknąć sceny—choć i tak miał poczucie, że malec zostanie okrzyczany na ulicy albo jeszcze w poczekalni. Zrobiło mu się szczerze żal, dziecko i tak już było szczerze przestraszone i osłabione, a że miało pięć lat, a nie dwa: to jedno doświadczenie picia bahanocydu powinno mu wystarczyć by przyswoić lekcję.
I było doświadczeniem, którego stuprocentowo można było uniknąć.
- Bahanocyd jest jednym z najczęstszych przyczyn zatruć i należy go trzymać całkowicie poza zasięgiem dziecki. Najlepiej u góry, w zamkniętej magicznie szafce. - pouczył, zderzając się ze zirytowanym spojrzeniem i—zamiast wdzięczności—nerwowymi tłumaczeniami, że bahanocyd trzyma tam żona i że naprawdę się tego nie spodziewali, a poza tym wszyscy używają tego środka. Hamując westchnienie i równolegle wypisując receptę na antidotum, Jasper zaczął przestrzegać przed ryzykiem bahanocydu w obecności dzieci, pochwalił (bez przekonania, ale czasami dobrze pacjenta pochwalić) czarodzieja za szybką reakcję, nastraszył go (bardziej nastraszone wydawało się dziecko) długofalowymi skutkami zatrucia w przypadku braku natychmiastowej interwencji w szpitalu, a na koniec nakazał zapoznanie się z instrukcjami oraz ryzykiem rozpylania bahanocydu i ostrzegł przed tym, że niewłaściwie użyty również może być toksyczny—dla bahanek rzecz jasna, ale również dla dorosłych i zwłaszcza dla dzieci.
Miał posępne wrażenie, że czarodziej słucha go jednym uchem, więc zapisał jeszcze zalecenia na wypisie dla jego żony. Zanim wypuścił małego pacjenta i jego niezbyt sympatycznego rodzica z gabinetu, podał jeszcze chłopcu zamówione (i przyniesione w ciągu kwadransa przez pielęgniarkę) podstawowe antidotum i prewencyjnie rzucił zaklęcie naprawiające potencjalne szkody na wątrobie (których w tym przpadku się nie spodziewał, ale wolał dmuchać na zimne). O ile organizm dorosłego mógł zwalczyć tak niewielkie zatrucie skuteczniej, o tyle w przypadku dzieci Jasper zawsze był świadom ryzyka.
Zwykle diagnozy i leczenie przynosiły mu satysfakcję, nawet gdy chodziło o sprawy tak błahe jak bahanocyd, ale gdy odprowadził wzrokiem czarodzieja wyprowadzającego dziecko z gabinetu—ze złością, ściskając trochę zbyt mocno ramię malca—czuł tylko pustkę i narastające przygnębienie.

/zt
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Starszy wątek | Nowszy wątek


Skocz do:

Aktualny czas: 12-12-2025, 13:00 Polskie tłumaczenie © 2007-2025 Polski Support MyBB MyBB, © 2002-2025 MyBB Group.