• Witaj nieznajomy! Logowanie Rejestracja
    Zaloguj się
    Login:
    Hasło:
    Nie pamiętam hasła
     
    × Obserwowane
    • Brak :(
    Avatar użytkownika

Serpens > Wielka Brytania > Anglia > Londyn > Południowy Londyn > Greenwich Park
Odpowiedz
Odpowiedz
#1
Mistrz Gry
Konta Specjalne
Co ma być to będzie, a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.
Wiek
999
Zawód
Mistrz Gry
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
mugol
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
10-06-2025, 15:42

Greenwich Park
Greenwich Park, którego początki sięgają XV wieku, to rozległy zielony teren na południu Londynu, pełen łagodnych wzgórz, rozległych trawników i starych dębów oraz buków. Park służył angielskim królom jako tereny łowieckie, zanim stał się publicznym miejscem wypoczynku. Wzdłuż kamienistych alejek kwitną rododendrony i barwne rabaty kwiatowe. W parku stoją ozdobne fontanny — w tym zabytkowa fontanna pitna z XIX wieku — które dodają miejscu elegancji. Centralnym punktem jest Królewskie Obserwatorium z charakterystyczną miedzianą kopułą, a obok przebiega południk zerowy, który przyciąga turystów chcących zrobić zdjęcie z nogą po obu stronach świata. W parku znajdują się też małe stawy z kaczkami i łabędziami oraz pergole porośnięte pnączami. Na wzgórzu ustawione są ławki, skąd można podziwiać szeroką panoramę Tamizy i historycznych zabudowań południowego Londynu.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#2
Leonie Figg
Akolici
he was hanged from the gallows that he built for me.
Wiek
25
Zawód
magibotaniczka
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
zakurzona
panna
Uroki
Czarna Magia
15
0
OPCM
Transmutacja
15
8
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
5
13
Brak karty postaci
28-10-2025, 19:52
29 MARCA 1962?
Planetarium na wzgórzu Greenwich Park

Między obietnicą i realizacją planów poczynionych u Krwawego Brata nie minęło dużo czasu, a zarazem minęło go stanowczo za dużo. W ciągu jednego mrugnięcia jej życie wywróciło się do góry nogami, ocieplone niespodziewanym płomykiem akceptacji, zrozumienia i zauroczenia, jego intensywności przybierającej na sile za każdym razem, kiedy Jasper stawał przed jej oczyma. Nie musiał nawet pojawiać się tam osobiście: wystarczyło, że Leonie sięgnęła do niego myślami przez czas i przestrzeń, że przywołała w pamięci barwę jego śmiechu, przyjemną szorstkość dłoni albo wymieniane z nim czułości, i jej policzki natychmiast szczypały pod wpływem zakradającego się na nie rumieńca.
Traciła kontrolę nad roztargnionym uśmiechem, odkładała rzeczy w nieodpowiednie miejsca, regularnie zaczęła coś gubić, straciła apetyt... Ale nazwanie tego, co łączyło ją z Prince'm, jeszcze nie przychodziło jej łatwo. Ciągle miała wrażenie, że to fatamorgana, postawiona przed nią tylko po to, by cierpiała, kiedy relacja dobiegnie końca. Że Mojry przewidziały dla niej najokrutniejszą z możliwych tortur: podarowały nadzieję, pozwoliły poczuć się szczęśliwą, chcianą i należącą do kogoś w ten piękny i odwzajemniony sposób, aż wyrwą to z jej rąk tak brutalnie, że nic takiej rany już nie zasklepi.
Na miejsce spotkania z Morty'm prawie się spóźniła, obowiązki sklepowe przetrzymały ją w Cardiff, zanim - trawiona wyrzutami sumienia - zostawiła Senny Fruwokwiat pod wątpliwą opieką Harrisa, swojego współpracownika. Może przyjaciel powie jej, czy mogła czuć się spokojna o doglądane przez niego rośliny, czy właśnie popełniła potworny błąd i jutro nie będzie czego po nim zbierać?
Przyspieszyła kroku, wyciągając ręce z kieszeni brązowego płaszcza, bo na samą myśl o Harrisie jej skóra miała ochotę zapłonąć z niechęci; później skręciła w prawo, przeszła jeszcze kawałek i zorientowała się, że droga do planetarium wcale nie prowadziła tędy. Cudownie. Leonie nie poruszała się po Londynie tak sprawnie, jak po organizmie walijskiej stolicy, więc zanim zauważyła Dunhama oczekującego na horyzoncie, jej policzki zdążyły lekko się zaróżowić - z irytacji, z konfuzji i z politowania swoim pożal się Merlinie zorientowaniem w terenie. A przecież mijała po drodze tabliczki wskazujące kierunki do co ważniejszych punktów na parkowej pajęczynie. Ale po co z nich skorzystać, skoro można pójść w zupełnie inną stronę?
- Przepraszam, chyba się spóźniłam - rzuciła do niego, wspiąwszy się na palce, żeby powitalnie objąć czarodzieja ramionami. Na przestrzeni lat ten gest przychodził jej naturalnie, a opory, które pozostawił w niej on, związane z każdym dotykiem, zbladły w przypadku Morty'ego praktycznie do nieistnienia. - Bo zgubiłam drogę - przyznała, wzdychając cicho. Nie świadczyło to o niej najlepiej, acz wiolonczelista pamiętał na pewno, że zanim nauczyła się wszystkich dróg w Hogwarcie (o dziwo odnalezienie ścieżki do sekretnego ogrodu zawsze przychodziło jej z łatwością), zegar wybił koniec siódmego roku i trzeba było pakować się do wyjazdu. - Jak się masz? - uśmiechnęła się pogodnie, lustrując Dunhama czułym spojrzeniem. Szukała oznak choroby, zmęczenia, trosk albo nieprzespanych przez wizje nocy, chwytając go przy tym za ręce, żeby poczuć przy sobie ciepłą prawdziwość jego ciała. - Wybrałeś już szatę na Zjazd? - znając Morty'ego, albo dobierze ją w ostatniej chwili, albo miał już szczegółowo przygotowany projekt, nic pomiędzy. Jej spojrzenie powędrowało potem ku masywowi czekającego na nich budynku; kopuła robiła ogromne wrażenie, a późna pora, niezbyt odległa od godzin zamknięcia, gwarantowała, że nie będą musieli mierzyć się z tłumami. - Nigdy tu nie byłam - przyznała, czekając na przewodnictwo przyjaciela. W końcu to był jego pomysł - i jego nagroda.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#3
Morty Dunham
Akolici
L'ennemi, tapi dans mon esprit, fête mes défaites
Wiek
26
Zawód
muzyk - wiolonczelista, wróżbita
Genetyka
Czystość krwi
jasnowidz
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
15
OPCM
Transmutacja
0
20
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
11
10
Brak karty postaci
31-10-2025, 02:15
Wydawało mu się, że ulice Londynu, zanurzone w melancholii dnia, układały się w labirynt, w którym marcowe popołudnie chciało wykraść mu ostatnie ochłapy ciepła. Pojedyncze promienie słońca ledwie przyciskały się przez korowód oblepiających niebo chmur - ciężkich i szarych, jak plątanina niewypowiedzianych słów wycofujących się w głąb gardła. Tych, które zarezerwował na dzisiejsze spotkanie. Tych, które sprawiły, że czuł nieprzyjemny uścisk zdenerwowania w żołądku. I które jak niespokojne duchy wybrzmiewały echem pod sklepieniem jego czaszki.
Chłód wdzierał przez płoty płaszcza, muskając skórę swoim lodowatym oddechem. Zadrżał, chowając w dłonie do kieszeni, lecz wtedy palce napotkały papierośnice. Zacisnął je na chłodzie metalu, którego temperatura mogła być porównywalna z zimną taflą Tamizy mijaną przez niego gdzieś po drodze. Zdawał sobie sprawę, ze odkąd do jego życia zakradły się szepty, papierosy stały się nieodłącznym elementem jego istnienia, a mimo to coraz częściej po nie sięgał, a teraz, w tym punkcie, w którym się znajdował, nie wyobrażał sobie poranka bez choćby trzech buchów.
Palce, zdrętwiałe od zimna, z trudem wydobyły cienki cylinder, który zaraz potem znalazł się między ustami, jakby miał stać się pomostem łączącym go z odległą krainą spokoju do innego świata. Metalowa zapalniczka w końcu poddała się jego naciskom i rozbłysła nikłym płomieniem. Chwile później gorzki dym wlał się do płuc, a Morty z każdym wydechem oddał się od rzeczywistości i zanurzał się głębiej w serpentynę własnych myśli.
Pierwszą z nich była enigma mężczyzna spotkanego dwa tygodnie temu na pomoście. Widmo tamtej nocy nadal do niego wracało; włamywało się do jego umysłu jak złodziei, odbierając spokój jego duszy. Rozpamiętywał ciepło jego dłoni i dotyk jego ust na swoich własnych wargach. Przywoływał w myślach jego tonące w półmroku nocy rysy twarzy. Rozmazane i niewyraźne, jak odbicie księżyca w ciemnej tafli stawu. Chciał wrócić w wiekowe, archaiczne wręcz mury Palatium Librae, by go odszukać, lecz tym razem zdrowy rozsadek ponosił triumf nad pokusami, które mogły kosztować go coś więcej niż urażona duma. Do zobaczenia w Hogwarcie było jak obietnica kolejnego spotkania, jednak składał ich wiele, ale spełniał tylko niektóre, jednak tych szeptanych Leonii, nigdy nie łamał. Była wszystkim w tych momentach, gdy wydawało mu się, że nie ma już nic.
Czekał na nią przed budynkiem planetarium, dopalając kolejnego papierosa. Ukradkowe spojrzenie na za tarczę zegara zaalarmował go, że była spóźniona już o niemal kwadrans, lecz nie miał jej tego za złe. Już dawno - zwłaszcza wtedy, gdy jej nie było, gdy paraliżowały go myśli, że jest gdzieś sama - udowodniła mu, że warto na nią czekać. Sam pojawił się tu pięć minut przed ustalonym czasem. Poczuł jednak ulgę, gdy już w oddali wypatrzył zarys jej sylwetki, która zbliżała się do niego krok za krokiem. Z tyłu głowy kotłowała się myśli ,że skoro już raz zniknęła, mogła zniknąć znowu. Pomachał jej, jednocześnie wyrzucając peta w trawę i zduszając go podeszwą buta.
- No co ty - rzucił, z wyraźnym rozbawieniem. Gdyby nie to ze wspięła się na palce i zamknęła ich ciała w uścisku powitania, najprawdopodobniej zaśmiałby się krótko. - Nie pamiętasz? - mruknął jej do ucha, odwzajemniając ten wyraz serdeczności, który stał się częścią ich współistnienia. Nigdy nie czuł skrępowania, gdy choćby sięgał palcami do jej twarzy, by odgarnąć z nich zabłąkane kosmyki. Jakby wraz z pogłębiającą się przyjaźnią stopniowo znikały też bariery fizyczności. - To ja zawsze jestem o niedoczasie. Albo się spóźniam, albo przychodzę zbyt wcześnie.
Pamiętał, jak jeszcze w Hogwarcie Leo gubiła się w labiryncie korytarzy i zanim nauczyła się topografii najbardziej strategicznych punktów w zamku, opuściła jego chłodne mury. Często był jej przewodnikiem. Szczęśliwie ich dormitoria mieściły się w dolnych partiach zamku. Jak sobie radziła, gdy go zabrakło? Frankie przejęła po nim schedę?
Otoczyła go uwagę swojego spojrzenia i powidoki wspomnień straciły swoją ostrość. Zerknął jej prosto w oczy, rozpromieniając się bardziej. Szukał u niej tego samego, co ona u niego – śladów zmęczenia, symptomów nieprzespanych nocy, widma frapujących jej bolączek, lecz wydawała się inna. Bardziej promienna, jakby na nowo uczyła się życia. I te wrażenie jedynie się pogłębiła, gdy chwyciła w swojego dłonie jego dłonie, jakby w poszukiwaniu ciepła, które mogli dać sobie nawzajem. Pewnie splótł ze sobą ich palce. Też tego czasem potrzebował. Zwykłej pewności, że była.
- Oczywiście – rzucił w ramach odpowiedzi na jej pytanie – i mam wobec niej wielkie oczekiwania, ale obawiam, że moja obecna krawcowa ma już dość moich pomysłów - po prostu była patriotą przez duże "p" i nie przypadała za francuską modą, a wszystkie przejawy kreatywności Dunhama nazywała wymysłami, czasem fanaberiami. Zależności od dnia, pogody i tego, czy zapijała słowa kawą czy herbatą. – Chyba czas rozejrzeć się za kimś, kto będzie wierniej podążać za moimi modowymi fantazjami. A ty?
Wybierasz się z kimś, czy sama?, chciał zapytać, lecz w porę ugryzł się w język, by nie posypać solą rany, które, chociaż głęboko ukryte pod skórą, nadal piekły fantomowym bólem.
– Jaką suknie założysz, by wejść w buty królowej balu?
Poprowadził ją do drzwi planetarium, by w końcu mogli schronić się w jego bezpiecznych trzewiach. Zaproszenie jej tu to ledwie pretekst; ucieczka od życia i kryjówka dla myśli. Łudził sie, że przez popękane szczeliny serce Leonii dzięki tej wizycie przeniknie odrobinę ciepła. Łudził się też, że przedrze się przez mur ochronny, którym się otoczyła. Liczył, że z dala od ludzi, w ciszy ich oddechów i w cieple jego ramion, odnajdzie w sobie wystarczająco dużo siły, by pozwolić potokowi słów płynąć wartkim strumieniem odbijającemu się od brzegu umysłu myśli.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#4
Leonie Figg
Akolici
he was hanged from the gallows that he built for me.
Wiek
25
Zawód
magibotaniczka
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
zakurzona
panna
Uroki
Czarna Magia
15
0
OPCM
Transmutacja
15
8
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
5
13
Brak karty postaci
01-11-2025, 21:01
W chwilach, gdy sama czekała na spóźniających się przyjaciół, cień czterech ostatnich lat pokrywał myśli Leonie zgnilizną. Mimowolnie zastanawiała się, jak musiała czuć się Fran, stojąca przy ich opustoszałym pubowym stoliku, w ferworze tętniącej wokół głowy muzyki i parkietu trzęsącego się od tanecznych kroków; rozglądała się po tłumie, szukała w nim tej jednej istotnej twarzy, ale minuty mijały i niepokój zalegający w trzewiach musiał rosnąć w siłę. Czarne scenariusze wykluwały się z kokonów pod skórą i żerowały na lękach niczym czerwie. Serce przyspieszało bieg, aż zaczynało trzeszczeć we wnykach żeber, zaalarmowane, bo musiało, musiało, stać się coś złego. Spóźnienie rozciągnęło się do wieczności, kontakt z rodziną czy znajomymi nie rodził owoców i zgłoszenie utknęło w aktach magipolicji, tropem wiodące donikąd. Gdyby Colin ją zabił, nikt, ani Fran, ani Morty, nie dowiedziałby się, gdzie szukać jej truchła. Zakopałby ją we własnym ogrodzie? Pewnie tak, toczony toksyczną miłością szeptał o tym, jak cieszył się, mając ją blisko, a żadne inne miejsce nie dałoby mu nad nią tej ostatecznej, finiszowej władzy. Może swoją wizją Morty cofnąłby się kiedyś do tamtego dnia. Zobaczyłby młodego mężczyznę ciągnącego za sobą dziewczynę słaniającą się na nogach, półprzytomną, odurzoną narkotykiem, jego stare rozklekotane auto pędzące ulicami miasta kładącego się do snu. Za ile lat? Nieważne, i tak byłaby już martwa. A on i tak by jej nie znalazł.
Jedno spóźnienie mogło otwierać wachlarz okropnych możliwości, zdawała sobie z tego sprawę, dlatego przyspieszyła, lawirując uliczkami parku, aż na widnokręgu pojawiła się sylweta planetarium, ognik żarzącego się papierosa w męskiej dłoni i wąż kłębów dymu oplatający Mortiego swoim ogonem. Ostatnie metry pokonała niemal biegnąc, gotowa wpaść w jego ramiona i znaleźć w nich schronienie przed chłodem wczesnowieczorowej pory, i tak też zrobiła, przylegając do niego jak do źródła światła w bezkresną noc.
- Prawda - zgodziła się wesoło, przywdziewając promienny uśmiech na zarumienioną zimnem twarz. Ich młodość była jedną wielką sinusoidą spóźnień i bycia przed czasem, rzadko zdarzało się, żeby zjawiali się w jednym miejscu dokładnie o wyznaczonej porze; w przypadku Leonie oznaczało to też spóźnienia na lekcje, ale o dziwo na zielarstwie stawiała się punktualnie. Co za zrządzenie losu. - To zależy od tego, którą nogą wstaniesz, czy który but najpierw założysz? - pociągnęła figlarnie, uniósłszy dłonie do twarzy Dunhama, które oparła na jego policzkach. Uszczypnęła je lekko, powitalnie, by nadać im jeszcze więcej kolorów, po czym ucałowała ten prawy. Zawsze podobał się jej bardziej niż lewy, był pełniejszy, czego ktoś, kto nie zwracał uwagi na szczegóły, mógłby nigdy nie zauważyć, Leonie jednak znała jego twarz lepiej niż własną.
Cichy śmiech zamigotał na strunach głosowych, wyraz rozbawienia niedolą krawcowej przyjmującej jego zlecenia. Morty był stworzeniem fantazji, kreacją ubraną w ludzkie szaty. Gdyby mogła zajrzeć pod jego skórę, zapewne znalazłaby tam splot kolorowych włókien, jego żyły tworzyłyby fosforyzującą pajęczynę z przenikających się barw. Kości musiałyby nosić grawerunki odpowiadające ulubionym deseniom i każda byłaby inna, a razem tworzyłyby zachwycającą, choć pozornie niepasującą do siebie kompozycję. Przyjaciel przyćmiewał ją pod względem modowego wyczucia już w szkole, Figg chętnie słuchała wtedy jego rad i posiłkowała się zadziwiającą pomysłowością, narzekając na nudę - także aparycyjną -, kiedy zabrakło go w murach zamku. Od czterech lat nosiła się bezbarwnie, wszystko, co mogło przykuwać wzrok, zamieniła na brązy, wypłowiałe ciemne czerwienie i butelkowe zielenie, zaś błękit był przypływem szaleństwa. Odwagą, której na co dzień jej brakowało.
- Pozwól mi zgadnąć - zaczęła poważnie, z teatralną emfazą, podpierając dłonie na bokach. - Pojawisz się w szacie z papuzich piór, w perłowym kombinezonie pod spodem. Albo nie, w kostiumie całym uszytym z pnączy i kwiatów? - wyliczała, wzbijając się na wyżyny baśniowej zgadywanki. Właściwie w każdym z takich projektów mogłaby go zobaczyć i podziwiać; Morty miał w sobie naturalną charyzmę, dzięki której nadawał szyk kreacjom i nic nie wyglądało na nim za głupio, karykaturalnie czy wstydliwie. Przypominał gwiazdę estrady, szokującą i wyznaczającą świeżość mody, czego zazdrościłaby mu niejedna czarownica. - Ewentualnie ubierzesz garnitur ze srebrnych łusek i będziesz udawał przerośniętą ramorę - zakończyła, porzuciwszy nobliwość rozważań na rzecz szerokiego uśmiechu. Przypadek magicznej ryby nie był zresztą pozbawiony sensu, przyssawka na jej głowie cechowała się przyciągającą i wabiącą magią, zupełnie jak usta Dunhama w mniemaniu wielu dziewcząt.
- Jeszcze nie wiem. Widziałam taką jedną w sklepie... Złotą jak słońce, albo żółtą jak słonecznik, zależy, jak na to spojrzeć. Ale jest droga, więc spróbuję na nią odłożyć - podzieliła się nieśmiałym marzeniem, jeszcze kiełkującym, niepewnym, zbyt delikatnym, by można było mówić o planie. Leonie trwoniła pieniądze na hazard, kupowała nimi adrenalinę, wymieniała na iskry życia, a to, czego nie straciła przy stole gier często musiało zostać przeznaczone na poczet zaciągniętych długów. Na tym tle nowa szata, nie z drugiej ręki, była fanaberią. Niepotrzebną zachcianką. Ale ile razy miała jeszcze wystroić się w swoim życiu? Mandragory, kłaposkrzeczki i latawice tego od niej nie wymagały. - Poza tym - daj spokój, żeby zostać królową balu, naprawdę musiałabym ukraść komuś buty. Upiększające. Może tobie - stwierdziła lekko, choć krył się w tym także cień wpisanych w głębię strachu kompleksów, ich szczerość, w ostatnim czasie przytłumiona czułością i adoracją Jaspera. Na myśl o nim jej twarz nabrała wypieków, dlatego Leonie chętnie skupiła się na wnętrzu planetarium; przed wejściem do głównej kolistej sali, gdzie sufit przypominał prawdziwe niebo, musieli zostawić płaszcze w szatni, więc Figg szybko pozbyła się okrycia, odwiesiwszy je na haczyk.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#5
Morty Dunham
Akolici
L'ennemi, tapi dans mon esprit, fête mes défaites
Wiek
26
Zawód
muzyk - wiolonczelista, wróżbita
Genetyka
Czystość krwi
jasnowidz
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
15
OPCM
Transmutacja
0
20
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
11
10
Brak karty postaci
09-11-2025, 15:01
Skoro już raz zniknęła, mogła zniknąć znowu.
Myśli, która kiełkowała nieustannie, jak nasiono rzucone na jałową, martwą ziemię, która nie zna urodzaju, a pojęcie nadziei dawno wyparowało z jej spękanej powierzchni. Zrodziła się w miejscu, gdzie strach stykał się z tęsknotami, gdzie niepewność zamieniała się w cichy, dławiący szloch, taki, który wypełnia płuca na długo przed tym, zanim pojawi się łza. Serce gubiło swój rytm, tętno przyspieszało, jakby próbowało dogonić czas, który wyciekał przez szczeliny codzienności. Tlen zaczął na nowo palić w płucach, powietrza stawało się gorące, ciężkie, drażniące gardło niczym popiół po wypalonym ognisku tęsknoty, który, osiadając na języku i podniebieniu, dławił słowa w otworze krtani.
Niepokój, który zasiało w nim jej zniknięcie, rozprzestrzeniał się w nim jak mgła snująca się leniwie ponad dachami londyńskich kamienic podczas jesiennego poranka – gęsta, wilgotna, oblepiająca wszystko, co znalazło się w jej zasięgu. Zagnieździło się pod skórą, rozrastając się jak dzikie pnącze diabelskich sideł, które zaciskało się wokół serca, płuc, żołądka, coraz mocniej i mocniej, aż w końcu oddech stawał się płytki, a świat wokół zdawał się niknąć w bezlitosnej sile bezradności.
Tęsknota przybrała fizyczną postać – była niemal namacalna, można ją było wyczuć pod palcami, jak paprochy dnie kieszeni. Unosiła się nad nim jak dym znad filiżanki gorzkiej kawy, którą pił każdego poranka, spływała po ścianach pustego mieszkania aromatem perfum, które jeszcze niedawno trwały w powietrzu, a teraz pojawiały się tylko w wyobraźni, drażniły zmysły w tłumie, wyłapywane z mieszaniny zapachów auli teatru, zakurzonych korytarzy i ulotnych wspomnień. Gdy szklanka wypadła mu z drżącej dłoni, jej kryształowy, głuchy dźwięk rozbrzmiał w ciszy mieszkania, przywołując echo jej śmiechu - perlistego, lekkiego, dziś już pozbawionego otoczki realności, jakby należał do innego świata, innego życia, odgrodzone marginesem kiedyś.
Dzisiaj, w tym innym życiu, w innym świecie, który wyrył na nich piętno tamtych bolesnych dni, nadal pobrzmiewało w nim echo dawnych lęków i tęsknoty, i tym bardziej doceniał każdą wspólną chwilę, jaką podarował im los. Każdy błysk rozbawienia na talerzu jej spojrzenia smakował jak zastrzyk energii poderwany przez pierwszy łyk porannej kawy. Każdy uśmiech, który przeganiał ponury wyraz z jej twarzy, zdawał się być promieniem słońca przebijającym się przez zasłonę szarych chmur. I każde słowo, jakie wydobywały się z tunelu jej krtani, nawet te, które nie wymagały żadnego komentarza, skrywało w sobie melodię, która była jak kojący plaster na jego niespokojną duszę.
Skwitował jej dążenie do prawdy cichym, urwanym śmiechem, lecz tym razem poskąpił jej komentarza, skupiwszy się na cieple dłoni, która sięgnęła jego policzka, a potem też na dotyku miękkich warg, które ogrzały oddechem blady rumieniec. Przymknął powieki, pozwalając, by to krótkie zetknięcie rozlało spokój po każdym fragmencie jego ciała. Dowód na to, że była prawdziwa; że wróciła. Czułość, która była obietnicą, że nawet pośród popiołów dawnych dni można odnaleźć żar dawnej nadziei.
- Ach, widzę, że poczucie stylu mnie wyprzedza – zażartował, wzdychając przy tym z przesadą teatralnością. – Ale pozwól, że sprostuję – wyrzekł tonem znawcy, który, chociaż nie boi się eksperymentów, zachowuje przy tym trzeźwy osąd, jakby przeniósł się właśnie do świata paryskich wybiegów, gdzie pełnił piecze nad kolejnym pokazem mody. – Papuzie pióra? Owszem, pióra, ale tylko pawie – puścił jej oczko, przekręcając lekko głowę, jakby właśnie ujrzał imponujący wachlarz kolorów. – Perłowy kombinezon? Urocze, ale z bladością perły nie byłoby mi do twarzy. Wyglądałbym jak duch, a to zajazd absolwentów, a nie Noc Duchów – dodał z rozbawieniem, przywołując na usta lekki uśmiech. – Kostium z pnączy i kwiatów? – powtórzył w zadumie, pozwalając, by przez chwilę zapanowała cisza, jakby rzeczywiście rozważał tę propozycję w najdrobniejszych szczegółach, analizując potencjalne plusy i minusy. – Doceniam kreatywność, bo przecież kto nie chciałby wyglądać jak ucieleśnienie wiosny? Ale biorąc pod uwagę moje szczęście, to jedyną pamiątką po takim stroju byłaby kolekcja bąbli i czerwonych plam – dodał z udawaną powagą, rozkładając bezradnie ręce. – Znasz mnie, zawsze coś mnie uczuli, a potem siedzę na imprezie jak skrzyżowanie baśniowego elfa z alergikiem w środku sezonu pylenia.
Wspomniany przez nią garnitur ze srebrnych łusek, który upodobniałby go do przerośniętej ramory, zbył machnięciem dłoni, jakby zabrakło mu słów, którymi mógłby skwitować niedorzeczności tego pomysłu. Prawda była jednak inna, bardziej uniwersalna i, choć nie wypowiedział jej na głos, tliła się na dnie jego myśl, z tyłu jej głowy. Nie postawił na ekstrawagancje, nie tym razem. Pragnął uniknąć zbędnego rozgłosu, chciał zniknąć w rzece ludzi bez śladu, jak szary kamień rzucony w jej toń, bez zainteresowania postronnych oczu. Nie sformułował swoich planów na głos, bo gdy tylko Leoni wyznała, że ma na oku suknię w kolorze słońca, wyobraźnia natychmiast podsunęła mu obraz jej postaci oświetlonej złotym blaskiem. Uśmiech od razu sięgnął jego oczu, rozświetlając spojrzenie. Wiedział przecież, że od czterech lat nosiła się bezbarwnie, a wszystko, co mogło przykuwać wzrok, wyrzuciła ze swojej garderoby. Jakby niechęć do zwracania na siebie uwagi stała się jej drugą naturą, czymś więcej niż tylko wyborem modowym, ale tarczą, z którą się skryła.
Pod wpływem jej słów, wiedząc, co skrywa się pod ich powierzchnią, jeszcze mocniej splótł ze sobą ich palce, by okazać jej wsparcie.
– W tej sukience będzie ci do twarzy i nie potrzebujesz cudzych butów, by kraść uwagę – szepnął, niemal z figlarnym uśmiechem. – Ale ja na pewno skradnę ci chociaż jeden taniec.
Teraz jednak, prowadząc ją do miejsca swojej fascynacji, chciał jej całej uwagi tylko dla siebie. Po tym, jak pozbyli się płaszczy, schował jej dłoń swoją i zaprowadził do najważniejszego pomieszczenia w całym budynku, gdzie zawieszone nad głowami konstelacje chciały przekazać im wszystkie sekrety wszechświata.
- Wyobraź sobie świat bez światła. Pozwól, by mrok objął cię jak aksamitny płaszcz. Wtedy poczujesz, jak wyglądała noc, zanim jeszcze narodziły się gwiazdy – cichy, miękki szept rozlał się w jej uchu, gdy zbliżył do niego wargi. - Wszechobecna pustka, w której każdy szept stawał się zaklęciem, a każde westchnienie rodziło nadzieję na cud.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#6
Leonie Figg
Akolici
he was hanged from the gallows that he built for me.
Wiek
25
Zawód
magibotaniczka
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
zakurzona
panna
Uroki
Czarna Magia
15
0
OPCM
Transmutacja
15
8
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
5
13
Brak karty postaci
11-11-2025, 19:17
Krzywda nigdy nie była tak naprawdę osobista.
Nie zatrzymała się na niej. Rozwidlała swoje pnącza na bliskie sercu osoby, zniekształcała zabarwienia relacji, dzieliła ciężar między kilka par ramion... Jej więź z Fran i Mortym nie wyglądała już tak samo, jak wcześniej. Oni także się zmienili, zmuszeni do odnalezienia się w rzeczywistości, do której Leonie wróciła połamana i zlękniona. Pozbawieni odpowiedzi na grzmiące w myślach pytania, uczyli się potrzebowanej przez nią delikatności, otoczyli ją opieką i dawali to, czego od nich potrzebowała - dystans w przypadku odpychanej Franceski i czułą, wręcz narkotyczną bliskość w przypadku Dunhama. Dawna beztroska pokryła się kurzem zapomnienia. Frywolne uśmiechy zwiędły. Sześć miesięcy stresu o jej los zostało skwitowane stanięciem twarzą w twarz z podmieńcem, osobą wyglądającą jak ich przyjaciółka, a jednak inną, obcą, odbiciem w krzywym zwierciadle, kimś, kim nadal próbowała być w chwilach, gdy na nią patrzyli, choćby po to, żeby nie dodawać im trosk. To nie mogło być dla nich łatwe, nie było. Gdyby Morty tego nie udźwignął, odchodząc, zamiast wytrwale będąc obok, nie mogłaby mieć do niego pretensji, ale wtedy jej powrót do równowagi trwałby dłużej. Znalazła w nim swego rodzaju koło ratunkowe; na jego skórze wypalono ich wspólną opowieść, której meandrami Leonie szukała powrotu do nich i samej siebie. Przypominała pergamin, z którego ktoś wywabił tusz, i odtwarzała tamte słowa dzięki jego odczynnikowi. Był ciepłem, kiedy myślała, że zziębnięcie nigdy nie minie. Był bliskością, kiedy sądziła, że żadnej już nie chce. Nigdy nie zapomni mu cierpliwości, z jaką do niej podszedł, nie zapomni bezpieczeństwa jego objęć i dłoni gładzącej tył głowy, opowieści o wszystkim i niczym, kojących nerwy, milczącego wsparcia, pozostawienia jej pola do szczerości, kiedy będzie na to gotowa.
Parsknęła śmiechem, słysząc o pawich piórach, rozpoczynających pokaz modowych korekcji. Opowiadał z wprawą malarza, powołującego na płótno kształty i barwy wyrażające jego wizję, rozbijającą pomysły Leonie jak bombarda, i był przy tym tak ekspresyjnie mądry, że słuchanie go stawało się przyjemnością. Dobrze, że nigdy nie utracił swojej teatralności, lubiła go w tym wydaniu. Pasował na młodego wirtuoza, cieszącego publikę artystycznymi zdolnościami, nosił się z przykuwającą spojrzenia charyzmą, dla niego naturalną jak oddychanie. 
Pod tym względem kojarzył się jej teraz z Jasperem. Albo na odwrót.
- Ach, no tak. Widzisz? Co bym bez ciebie zrobiła? - odparowała na jego wywód, a na ustach pozostało świeże wspomnienie uśmiechu, sprowokowane przez wizję Mortiego w poplamionym alergiczną czerwienią wydaniu. - Wyprawiłabym cię na bal w czymś niemodnym, niepasującym albo szkodliwym, i wianuszek twoich szkolnych fanek straciłby wiarę w twoją fantazyjność. Nie daj Merlinie pomyślałyby, że dorosłość podcięła ci skrzydła. Że zdziałałeś. A na koniec musiałabym robić ci okłady z pokrzywy, czarnuszki, nagietka i rumianku, na całe ciało, skoro to uczulenie od szaty - westchnęła cierpiąco, z dramatyzmem godnym ich wspólnego scenicznego wystąpienia. W oczach błąkały się ogniki coraz większej uciechy. Co by powiedział na to Prince, gdyby nakrył w jej mieszkaniu Dunhama świecącego gołym tyłkiem, oplecionego w bandaże jak egipska mumia?
Dzięki jego obietnicy jej rysy rozświetliła najprawdziwsza radość, podczas gdy wyobraźnia już rozpędzała się w kierunku Wielkiej Sali wypełnionej muzyką i przystrojonej na okoliczność Zjazdu Absolwentów. Widziała siebie w objęciach przyjaciela, jego baśniową, aczkolwiek wysmakowaną kreację, swoją żółtą sukienkę, kolory wirujące ze sobą w kalejdoskopie tańca. Czuła niemalże, jakby już tam była, i mocniej ścisnęła jego palce; wtedy wszystko będzie dobrze, będzie jak dawniej.
Po drodze do planetarium uniosła ich splecione ręce i z natchnieniem obróciła się pod kołyską dłoni w tanecznym piruecie, małym przedsmaku kwietniowego wydarzenia, uśmiechnięta szeroko i - pierwszy raz od dawna - naprawdę beztrosko. - Na to liczę - odpowiedziała. - Ty i może ktoś jeszcze... - zdradziła tajemniczo, bo ani ona, ani Jasper nie wiedzieli, że Prince będzie musiał tego dnia stawić się na oddziale, więc dla Leonie było jasne, że przetańczą razem wieczór. - Ostatnio tak wiele się zmienia, Morty - westchnęła. Bo jakimi słowami powinna wspomnieć o Fran? Ich spotkanie było tak oczywiste w swojej nieoczywistości, że wydawało się tylko kwestią czasu, kiedy przeznaczenie postawi je na jednej drodze, zmuszając do konfrontacji; wstydziła się jednak okoliczności, w jakich do tego doszło. Goldsmith dowiedziała się o długach, przyjaciel już o nich wiedział, ale nigdy nie widział na własne oczy jej tak przerażonego wydania, nawet na Nokturnie. Ciszą Leonie zawsze powodował ten sam lęk: bała się, że pomyśli o niej inaczej. Straci cierpliwość, zobaczy w niej cały ten brud, bezsilność, żenadę, tchórzostwo i słabość, i przeleje to czarę goryczy w sercu Dunhama. On w życiu wcale nie miał lżej, jednak radził sobie dużo lepiej niż ona. Nadal widział dookoła piękno, które dla niej na kilka lat zardzewiało i skruszało. Może pomyślałby, że na nim żeruje? Wykorzystuje go dla łatwych wygranych w kartach, a to przecież nie tak, wcale nie tak. Otworzyła usta i zamknęła je ponownie. Nie miała odwagi. Mimo że logiczna część rozumu wiedziała, że by się jej nie wyparł, nie odrzucił, skoro jak dotąd zaakceptował każdą jej ułomność, uwrażliwione serce upierało się, że będzie inaczej.
Tymczasem głos Mortiego prowadził ją przez ciemny korytarz, wiodący do głównej auli. Brzmiał jak głębokie i nostalgiczne nuty wiolonczeli, jak - dosłownie - szeptana do ucha poezja, która otacza duszę w lunarnym blasku nocy; zewsząd otulała ich czysta czerń, tak absolutna, że pierwotność, o której mówił, stawała się namacalna. Bała się ciemności. Colin, kiedy ją karał, wyłączał żarówkę w piwnicy i zostawiał ją w mroku na kilka dni, bez wody, jedzenia czy dekoncentrujących dźwięków radia; poczuła zew tego wspomnienia wciągający ją niczym ruchome piaski, więc, tężejąc, znów mocno splotła ich dłonie, gotowa za chwilę zatrzymać się i zawrócić, ale wtedy w czerni pojawiły się pierwsze kolorowe migoty. Wielobarwne obłoki galaktyk dryfujące w powietrzu, osnuwające ich jak droga mleczna, po której właśnie stąpali. Tego dnia przewidziano pokazy nie dla mugoli, a dla czarodziejów, dlatego salę wypełniała magia. Przechadzali się labiryntem kosmosu, płynęli przez jego ocean, patrzyli, jak powstają gwiazdy, jak formują się planety, jak wszystko układa się w wielki plan istnienia, podobny do teatralnej scenografii. Oddech ugrzęznął w piersi Leonie; przycisnęła się do boku Dunhama, z poruszeniem patrząc na wnętrze kopułowej auli, i ledwo wyszeptała, - Mów dalej...
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#7
Morty Dunham
Akolici
L'ennemi, tapi dans mon esprit, fête mes défaites
Wiek
26
Zawód
muzyk - wiolonczelista, wróżbita
Genetyka
Czystość krwi
jasnowidz
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
15
OPCM
Transmutacja
0
20
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
11
10
Brak karty postaci
16-11-2025, 01:26
Bardziej od bólu, który kłębił się w jej spojrzeniu, i tego, który z nią już pozostanie, bo nie ma możliwości, by pogodzić się z tragedią, która zmienia cię na zawsze, lękał się tego, że ją straci. Ta świadomość próbowała rozerwać jego serce na pół, sprawiając, że każdy oddech stawał się cięższy, a każde wspomnienie ostrzejsze niczym szkło pod nagimi stopami.
Nie chciał obserwować, jak coraz bardziej oddala się od świata, zanurza w swoim cierpieniu – widzieć, jak jej ramiona coraz częściej opadając w znajomej mu sile bezradności, a spojrzenie błądzi gdzieś w dali, jakby szukało odpowiedzi na pytania, które nie zadaje się na głos; dlaczego ja? Czuł niemoc; wiedział, że żadne słowa, żaden gest nie zdoła ukoić bólu, którego była więźniem. Każdego dnia lęk narastał – nie przed samą stratą, ale przed pustką, która po niej pozostanie, przed ciszą rozlewającą się w jego życiu, gdy wyślizgnie się z jego ramion.
Dopiero kiedy zniknęła, zrozumiał, ile tak naprawdę dla niego znaczyła. Pojął, że po śmierci babki i po tym, jak rodzinny dom, w którym się wychował i który nosił cień wspomnień minionych lat, przeszedł w obce ręce, nie miał nikogo bliższego od niej. To ona, na spół z Francescą, była jego kotwicą, ostatnią nicią łączącą go z dawnym światem, który bezpowrotnie przeminął. Jej obecność była jak ciepło ognia bijące z kominka w zimowy wieczór – tak naturalna, że nie zauważał, jak bardzo jej potrzebuje, póki ten ogień nie zgasł.
Sześć miesięcy później wróciła - odmienia, zlękniona, złamana. Za każdym razem, gdy chciał zapytać, dlaczego zniknęłaś, głos utykał mu w otworze gardła. Czuł przecież, że wróciła w formie powidoku dawnej siebie, w wersji pozbawionej beztroskich uśmiechów i dawnej lekkości. Nie miał jej za złe, że oddaliła się od nich, że dystans wydawał się jej bezpieczniejszy niż bliskość. Przyjmował jej wahania, zgadzał się na to, że czasem była daleko, nawet będąc tuż obok. Uczył się nowej delikatności, cierpliwości, z jaką należało ją otaczać. Nie oczekiwał odpowiedzi na pytania, które drążyły mu umysł – zwyczajnie chciał po prostu przy niej trwać.
Nie ponaglał jej, nie chciał zmuszać do niczego – wystarczała mu świadomość, że może być dla niej oparciem, ciepłem w chłodnych dniach i bliskością, gdy była jej potrzeba. Za każdym razem, gdy szukała schronienia w zagłębieniu jego szyi wydawało mu się, że odnajdywała utracone fragmenty siebie.
Chciał jej dać wszystko, czego potrzebowała, by stanąć na nogi. Poczucie bezpieczeństwa. Odrobiną przestrzeni lub czułością, tak jak teraz, kiedy ulegał jej wizji, ekspresyjnością swoich słów i teatralnością gestów. Jeden uśmiech zawtórował drugiemu. Kiedy Leonie, idąc w jego ślady przybrała dramatyczną pozę, łatwo mógł sobie wyobrazić, że znajduje się na scenie teatru.
- To byłoby skandaliczne faux pas - wyrzekł, z nutą dramatyzmu tańczącej na ostatnich sylabach słów i by nadać jej wyrazistość skrył na moment usta w dłoni. - Chociaż może dzięki temu zasłużyłbym na okładkę w Czarownicy, co sądzisz? - zapytał po krótkiej pauzie, jakby właśnie dopadła go ta refleksja. Przyciągnął ją do siebie, by dotknąć ustami jej czoła i zaśmiać się cicho, krótko. Kiedyś o tym marzył - o sławie, lecz teraz, obecnie, pragnął tylko spokoju. - Myślisz, że ten upadek ze szczytu sławy, kosztowałby mnie tyle samo, co Ikara, który pragnął przecież tylko wolności, a nie wianuszka wielbicielek, prześcigających się o to, na którą pierwsze spojrzę?
Plótł, co mu silna na język przyniosła nie dlatego, że przez swoją naturę gawędziarza nie mógł przestać, a dlatego, że lubił te nieliczne momenty, kiedy do jej oczu zakradł się błysk życia, a usta wykrzywiała się w grymasie niewymuszonego uśmiechu. To sprawiło, że na moment oboje znaleźli się w wypełnionej muzyką Wielkiej Sali. Widział ją przystrojoną w żółtą sukienkę i w tak samo promienny uśmiech. Wyobraził sobie, jak zamyka w ramie swoich ramion jej ciało, nadając ich tańcu odpowiedniej oprawy, jak następnie sunął po parkiecie, czasem potykając się o własne kroki, lecz zupełnie się tym nie przejmując.
Tym samym tanecznym krokiem prowadził ją do planetarium, dwa obroty później byli w środku, a ona, swoimi słowami, z jednej strony pogłębiła uśmiech na jego twarzy, z drugiej sprawiła, że niewidzialna pięść zacisnęła się na jego żołądku, bowiem przypomniał sobie o liście nakreślonym ręką Fran i o emocjach, jakie wtedy mu towarzyszyły. I o tym, czego Leonie mu nie mówiła.
- Chcę usłyszeć kim jest ten jeszcze ktoś i co się dokładnie zmieniło. Opowiesz mi o tym potem? - zapytał ostrożnie, w obawie, że ją spłoszy. Nie bał się prawdy, który ukrywał się za bólem, jaki ponownie zajrzał do jej spojrzenia. – Potem czyli wtedy, gdy zakończy się spektakl gwiazd. Chodźmy, bo zaraz się zacznie.
Gdy stanęli już bez płaszczy, złapał ją ponownie za dłoń i pociągnął we właściwym kierunku. Wyczucie czasu go nie zawiodło — dokładnie w tej chwili, gdy światło zaczęło łagodnie przygasać, by za chwilę rozbłysnąć feerią barw. Chwilę później, gdy zajęli swoje miejsca, iluminacje prowadziły ich przez kolejne zapierające dech w piersi labirynty gwiazdozbiorów. Każdy z nich zdawał się być inny: niektóre migotały subtelnym blaskiem, inne pulsowały rytmicznie niczym serce galaktyki, a kolejne rozlewały się po sklepieniu cichą mleczną rzeką. Na początku — jeszcze na Nokturnie — planował, że wszystkie jej przedstawi, opowie o każdym gwiazdozbiorze, podzieli się wiedzą zaczerpniętą z książek i własnych obserwacji, jednakże teraz, otoczony miękkim światłem i ciepłem jej dłoni, wycofał się z tego postępowania, pozwalając, by miejsce faktów zajęła fikcja.
- W tej bezdennej ciemności żyła Zorza, dziewczyna, która słyszała jak pod ziemią szeleszczą zaklęte kamienie - kontynuował, zachęcony krótkim mów dalej. – Widziała blask, którego inni nie potrafili dostrzec, dlatego właśnie chciała zgłębić tajemnice, jakie ukrywała przed nią Noc. – W chwili, w której przyległa do niego, objął ją ramieniem. – Pewnej nocy Zorza wspięła się na szczyt górę, który według szeptanych legend upodobały sobie duchy. Tam, wśród sękatych drzew, znalazła chatę utkaną z pajęczyn i cieni. Wiedźma, której oczy odbijały światło niewidzialnych gwiazd, wręczyła jej woreczek utkany z włókien nocnego powietrza. Wewnątrz brzęczały drobinki – nie do końca światło, nie do końca cień, może okruchy dawnych snów? Jak myślisz, co to mogło być?
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#8
Leonie Figg
Akolici
he was hanged from the gallows that he built for me.
Wiek
25
Zawód
magibotaniczka
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
zakurzona
panna
Uroki
Czarna Magia
15
0
OPCM
Transmutacja
15
8
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
5
13
Brak karty postaci
22-11-2025, 00:18
Obserwował jej śmierć za życia, a ona nie mogła sobie wybaczyć tego, że nie zdołała maskować się lepiej. Czasem pozwalała sobie rozpaść się w jego objęciach i czekała, aż Morty poskłada ją od nowa, lepiąc fragmenty jej duszy z popiołów. Być może on lepiej pamiętałby kształt, który odebrał jej Colin Fairchild. Leonie Sprzed mieszkała w jego wspomnieniach i on, artystyczna dusza, człowiek wprawnie oswajający zawiłości sztuki, mógłby odtworzyć portret, który pozostał wypalony pod jego powiekami. Ocaliłby nuty jej ja i odegrał je na swojej wiolonczeli, budząc w niej pamięć o dniach utraconych, o łatwych uśmiechach, beztroskich dotykach i żartach cisnących się na koniuszek języka, o przebojowości branej z niemądrej brawury.
Jedyne, co na przestrzeni lat pozostało w niej niezmienione, to jej miłość do niego. Nigdy, przenigdy nie straciła wiary w to, jak dobrym człowiekiem był Morty Dunham, nawet jeżeli świat miał czelność czasem twierdzić inaczej. Z pasją zmazywała jego winy, szukała usprawiedliwień na wady, rozgrzeszała każde występki - i nic nie byłoby w stanie wpłynąć na sposób, w jaki na niego patrzyła. Czekał na nią. Czekał, aż Leonie pewnego dnia do niego powróci, aż będzie gotowa na szczerość, na którą on nie naciskał, dając jej czas oraz remedium swojego oparcia. Odwracał uwagę od smolistych demonów ściśniętych pod kopułą czaszki i fermentujących w jej bliznach, a przy innych okazjach wraz z nią tkwił w nieskazitelnej ciszy, ramię w ramię, tak po prostu. Był obok, by wskazać jej drogę powrotną z labiryntu czarnych myśli, kiedyś pełniąc rolę najbliższej sercu istoty razem z Frankie. Ich trio szybko stało się nierozłączne, ich charaktery różne, ale razem tworzące coś szczerego i niepowtarzalnego. Leonie nie była pewna, czy będą potrafili wrócić do tamtego stanu rzeczy - pomiędzy nimi już nigdy nie będzie tak samo, stracili lekkość przeszłości, ale może... Pewnego dnia zdołają zbudować coś nowego? Czy potrafiłaby dopuścić do siebie przyjaciółkę i znów jej zaufać? Czy oni jako trójca nadal nadawaliby na tych samych falach? Pytania piętrzyły się jak wieża wznoszona z kart i Leonie żałowała, że nie była jasnowidzem, jak Morty lub Jasper, żeby móc liczyć na poznanie odpowiedzi poprzez wizje. Cierpliwość nie była jej mocną stroną.
- Już to widzę! - podekscytowała się i uniosła dłonie przed siebie na wysokość twarzy. Przypominała natchnionego artystę przy sztaludze, malującego arcydzieło mające pchnąć świat na kolana. - "Szok! Sparciały amant przeszłości. Co doprowadziło ulubieńca czarownic do modowego rynsztoka? Czy Ministerstwo Magii odpowiedziało na apele zrozpaczonych chłopaków, mężów i braci, robiąc porządek ze sławnym uwodzicielem? Czy za jego zakurzony blask odpowiada wprowadzone po cichu cło na piękno? Czyżby maczał w tym palce sam Albus Dumbledore, zagrożony przez pozycję Romea młodego pokolenia? Na te i wiele innych pytań odpowiemy w kolumnie 'Sprawa dla magireportera' na stronie czwartej" - wyrecytowała z emfazą, uśmiechnięta szeroko, promiennie. Inaczej, niż podczas ich niedawnych spotkań, kiedy serce nadal nie było pewne delikatnej relacji z Jasperem, która teraz pozwoliła jej rozwinąć skrzydła. Leonie zdążyła zapomnieć, czym było to uczucie. Jak intensywne potrafiły być motyle w brzuchu, jak mało można było jeść w ciągu dnia, żywiąc się wzdychaniem w myślach do odbiorcy jej uczuć. - Mam nadzieję, że nie tyle - pokręciła głową, impulsywnie wtuliwszy się w jego ramię. Mit o Dedalu i Ikarze zawsze wzbudzał jej żal. Życie w złotej klatce, sekretne przeciwstawienie się władcy i zbudowanie skrzydeł, długa przyszłość zamieniona na kilka chwil pod błękitem nieba, a potem uderzenie w taflę morza i przepadnięcie w jego toni. Ikar miał przed sobą całe życie. - Może będzie ci ciężko przełknąć gorzki smak zwyczajności, który my, reszta śmiertelników, dobrze znamy, ale w końcu się przyzwyczaisz - dodała psotliwie, by nie poddawać się naporowi melancholii.
Musieli wyglądać co najmniej dziwnie, zmierzając do planetarium tanecznym krokiem, jednak Leonie w ogóle się tym nie przejęła. Zawsze czuła się dobrze w ich wspólnych pląsach, ruchem wyrażała wiele kłębiących się w niej emocji, w rytmie muzyki wielokrotnie strząsając z siebie marazm, rozpacz i poczucie pustki, z którym wyszła z jego piwnicy. Zresztą było w tym coś odpowiedniego do okazji, jakby zamierzali naprawdę tańczyć dziś wśród gwiazd. Tyle pięknych chwil można było przeżyć dzięki temu; zarumieniła się, wspominając klub z orkiestrą na żywo, w którym na początku marca spotkali się z Jasperem, i kiwnęła głową, składając Morty'emu bezdźwięczną obietnicę. Chciała mu o tym opowiedzieć. Chciała podzielić się swoim szczęściem, nakreślić sylwetkę człowieka, przy którym znów czuła się żywa, zapytać, czy Dunham miałby ochotę go poznać, tym razem na innej zasadzie niż w trakcie spotkania Akolitów w domu Oriany. Tam sprawy nadal były świeże, ledwo wyklute, ale od wtedy złożyli sobie z Prince'm wiele deklaracji. Nie był dla niej kimś przypadkowym. Nie był dla niej kimś zwyczajnym. Podobnie Morty, dlatego zależało jej, by się polubili. Fakt, nadawali na trochę innych falach i zdawali się należeć do różnych światów, ale może zdołaliby jakoś nawiązać nić porozumienia? Tym bardziej, że przecież łączyły ich wizje. Jasper pewnie prędko by się do tego nie przyznał, Leonie zaś nie miała zamiaru wydawać tajemnicy ani jednego, ani drugiego.  Może po prostu jakoś, od słowa do słowa... Ale to nieważne, miała wyjawić mu zarys nowej relacji dopiero po spektaklu, więc zagłuszyła nawarstwiające się myśli ciepłem ich splecionych dłoni.
A potem także widokiem, który oczekiwał na nich w środku. Chłonęła piękno sceny całą sobą, spojrzawszy kątem oka na szepczącego jej do ucha przyjaciela. Kolory rozświetlały rysy jego twarzy, otulały go wielobarwną osnową, przydając mu wizerunku istoty niemalże nierealnie pięknej, zaproszonej do tego świata ze stron baśni. Kalejdoskop kolorów odbijał się w jego oczach, od których z trudem odwróciła wzrok, nie chcąc przegapić żadnej z gwiezdnych aranżacji, sprzężonych z opowieścią o Zorzy, historią, której nie powstydziłby się profesjonalny bajkopisarz.
- Myślę, że... - odchrząknęła, gdy szept zabrzmiał nieco zbyt chrapliwie. Pierś jak gdyby skurczyła się od środka. -  Że te drobinki były łzami Nocy - słowa zaczęły wydostawać się z niej wbrew rozsądkowi, znamienne, choć niedopowiedziane; prawdziwe, choć podane w złagodzonej formie. Spóźnione, choć zarazem nadchodzące właśnie wtedy, gdy była na to gotowa. - Noc została skrzywdzona. Nękana przez Samotność, zaczęła bać się własnej ciemności, bać się tego, co mogło zrodzić się w niej bez jej wiedzy i woli. Obawiała się ciągłych powrotów więżącego ją Samotności, który pragnął jej tylko dla siebie. Dlatego gdy w końcu pozwoliła sobie zapłakać, jej strach skrystalizował się, by było jej łatwiej. Tylko jak wiedźma weszła w ich posiadanie? I co miała z nimi zrobić Zorza? - spytała cicho, nie mając odwagi teraz na niego zerknąć. Zobaczyć wyrazu jego twarzy. Zaobserwować, czy zrozumiał, co ukryła w rozdziale baśni, i czy ją za to potępiał. Czy sądził, że Noc była sama sobie winna.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#9
Morty Dunham
Akolici
L'ennemi, tapi dans mon esprit, fête mes défaites
Wiek
26
Zawód
muzyk - wiolonczelista, wróżbita
Genetyka
Czystość krwi
jasnowidz
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
15
OPCM
Transmutacja
0
20
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
11
10
Brak karty postaci
28-11-2025, 21:56
Z bólem, który pulsował głęboko pod skórą, patrzył na Leonie – jej milczącą walkę o każdy okruch dnia i ten cichy smutek, czasem nieśmiało wyzierający spod kurtyny jej uśmiechu. Każde jej spojrzenie było jak niewypowiedziana prośba o jeszcze jeden oddech, jeszcze jedną chwilę wolną od ciężaru wspomnień. Miał w sobie dojmujące, wręcz dławiące wrażenie, że każdego dnia odchodziła kawałek po kawałku, jakby życie bezlitośnie odłupywało ją od świata, w którym kiedyś była żywym promieniem, światłem rozpraszającym wszelki, czający się w nim mrok.Teraz patrzył, jak wypala się od środka, jak jej radość i lekkość ustępują miejsca popiołom smutku, które osiadały na jej ramionach jak zmęczone ćmy o poranku. Bolało go to mocniej, niż byłby w stanie przyznać przed kimkolwiek, nawet przed samym sobą. Wypełniała go bezsilność, ale jednocześnie chciał być obok, chciał być dla niej kotwica, która nie pozwoli jej dryfować zbyt daleko na wzburzonym morzu własnego strachu.
Kotarą milczenia otulał jej momenty słabości – pozwalał, by rozpływała się w jego ramionach, oddawała mu ciężar, który ją przytłaczał. Trzymał w palcach ten subtelny dowód zaufania, delikatny jak pajęczyna, pozwalał jej rozpaść się na tysiące drobnych kawałków, by potem, na ile potrafił, poskładać rozszarpaną, wciąż krwawiącą duszę. Ocalał nuty jej śmiechu, zbierał je jak skarby, by zamieniać je w cichą melodię, którą grywał na wiolonczeli, pozwalając muzyce zapełniać ciszę ich wspólnego milczenia.
Bezskutecznie wmawiał sobie, że nie szukał w niej tamtej Leonie, chociaż obraz tej sprzed czasów zaginięcia wypalił się pod jego powiekami niczym fresk na ścianach starego domu. Pamiętał ją – żywą, śmiejącą się, pełną przebojowości i brawury, zawsze autentyczną, nie skrywającą się za utkanym z półprawd mirażem. Choć jej rysy się zmieniły, choć dawna beztroska była już tylko echem tego, co minęło, on wciąż dostrzegał tę samą dziewczynę, za którą czasem tęsknił z bezbrzeżną nostalgią. Powoli tracił nadzieję na powrót tej Leonie, lecz nie przestawał czekać – czekał z cierpliwością, której nauczyło go życie i sztuka, z pokorą, którą przyniosło oddanie.
Dawał jej czas, dawał swoje wsparcie, pozwalał jej wracać, kiedy tylko zechce. Zostawiał przestrzeń – rozpościerał ją przed nią jak cichy ogród pełen możliwości, nie naciskał na szczerość, dopóki nie była gotowa, pozwalał jej kwitnąć na własnych warunkach. Był, kiedy potrzebowała wsparcia, odciągał jej myśli od demonów, które gnieździły się w jej głowie, a czasem po prostu milczeli razem, pozwalając ciszy mówić wszystko, co ważne. Czasem był jej przewodnikiem, gdy tonęła w ciemnych odmętach własnych lęków – wyciągał dla niej linę, na której mogła się wesprzeć, a kiedy indziej po prostu był – jak Frankie.
Chciał wierzyć, że dni, które minęły, jeszcze wrócą, ale już dawno wyleczył się z naiwności, jaką czasem kierował się, idąc przez nastoletnie życie. Wyjazd do Francji i rozczarowanie, jakie za sobą niósł, był lekarstwem na dziecięcą wiarę w niemożliwe. W końcu, kierując się pragnieniem posiadania chociaż jednego rodzica, kiedyś uwierzył ,że mężczyzna, który porzucił jego matkę, niedługo po tym, jak zaszła w ciąża, pokocha go ojcowską miłością. Dzisiaj brakowało mu już tej wiary w fantazje utkane ze snu. Wiedział, że czasy, które minęły, już nie wrócą, ale też miał nadzieje, że na zgliszczach dawnych wspomnień, powstaną nowe, trwalsze fundamenty. I znowu będzie, jak dawniej - on, ona i Fran splątani węzłem przyjaźni, innej, lecz równie trwałej.
Początkowo skwitował jej słowa uśmiechem, pozwalając im wybrzmieć między nimi na dłuższą chwilę, jakby faktycznie rozważał czy rzeczywiście jest gotów na tę „zwyczajność”, której żartobliwie mu życzyła. Wreszcie odchrząknął, a w jego oczach zatańczyły figlarne iskierki.
- Jeśli to ty mi podasz ten gorzki smak zwyczajności, może jakąś go przełknę – odpowiedział z udawaną powagą i teatralnym westchnieniem, jakby właśnie zdobył się na największe poświęceń, na jakie było go kiedykolwiek stać. – Wracając jeszcze do Ikara, czasem mam wrażenie, że lepiej zamknąć oczy i zaliczyć ten upadek, niż całe życie tkwić w miejscu z obawy przed nim. - Zamknął ją w swoich ramionach, gdy nieoczekiwanie się w niego wtuliła. - Poza tym, chyba wolę zaryzykować, niż potem żałować, że nie wykorzystałem szansy, by wznieść się wyżej. - Szturchnął ją delikatnie ramieniem, dodając już ciszej, prawie szeptem: - Ale obiecaj, że nie pozwolisz mi upaść zbyt nisko, bo wtedy nawet zwyczajność straci swój gorzki smak.
Patrząc na Leonie, gdy zmierzali do planetarium, nie mógł powstrzymać uśmiechu, który w końcu wyrywał się spomiędzy jego warg. Rzeczywiście, musieli wyglądać osobliwie dla przypadkowych przechodniów – ona z tym rozmarzonym błyskiem w oku, on czując, jak jej dłoń pewnie oplata jego, prowadząc ich tanecznym krokiem przez chłodną przestrzeń parku. Każdy ich krok wydawał się częścią jakiegoś niewidzialnego rytuału, szeleszczenia liści pod stopami i spokojnego szumu odległego miasta. Leonie raz po raz obracała głowę, jakby szukała czegoś w koronach drzew, a potem na powrót zatapiała wzrok w nim, uśmiechając się półgębkiem, tym uśmiechem, który potrafił rozświetlić nawet najbardziej pochmurny dzień.
Gdy weszli do środka, światło i kolory próbowały odebrać mu mowę, chociaż oswoił się już dawno z tym widokiem. Rozświetlona scena, kalejdoskop barw tańczący po ścianach i suficie, a obok niego ona – chłonąca to całym sobą, jakby nie istniało nic innego. Jej oczy odbijały gwiazdy wyświetlane nad ich głowami, a każda zmiana barwy zdawała się malować na jej policzkach nowe mapy, nieznane galaktyki.
Snując opowieść o Zorzy, patrzył, jak odblaski rozmazują się na jej twarzy, czyniąc ją niemal nierealną – istotą z baśni, która zaraz zacznie tańczyć razem z konstelacjami. Jego głos, choć cichy, wypełniał przestrzeń między nimi, a Leonie słuchała go tak uważnie, jakby każda wypowiedziana sylaba była czymś niebywale znaczącym. W miarę jak mówił, ona delikatnie zbliżyła się, kładąc głowę na jego ramieniu, wtulając się w ciepło, które od niego biło. I chyba przez to, czuł, że w tej jednej chwili, pomimo udzielających ich różnic, spleceni dłonią i spojrzeniem, naprawdę należeli do tego samego wszechświata. Wśród wirujących świateł i głębokiej ciszy planetarium przestali być tylko obserwatorami, ale stali się integralną częścią tej niekończącej się opowieści o gwiazdach, planetach i tajemnicach wszechświata.
- Pewnego razu Noc zadrżała pod ciężarem swych obaw, a jej łzy, spływając po czerni, zastygały w powietrzu w postaci drobnych, lśniących kryształów - kontynuował, głosem niemal tak cichym jak oddech, sięgając ustami do ucha Leonie. Chociaż wyłapał alegorię, porzucił ją na styku swojej wyobraźni. – Każdy z nich błyszczał niepowtarzalnym światłem, będąc odłamkiem strachu, który tlił się gdzieś głęboko, ukryty przed światem. Wiedźma, która od wieków wędrowała po granicach światła i cienia, wyczuła ich obecność. Zbliżyła się do miejsca, gdzie łzy Nocy zmieniły się w kryształy i zebrała je z wielką ostrożnością. Wiedziała, jak wielkie niosą ze sobą niebezpieczeństwo, ale również, jak potężny dar posiada ten, kto pojmie ich naturę. Kryształy nie były bowiem zwykłymi kamieniami. To wiedziała od początku, ale niebawem zrozumiał, że została w nich zamknięta cząstka Nocy i jej strachu przed Samotnością. Wkrótce, gdy spłynęła na nią wizja, zrozumiała, co należy z nim zrobić.
Zamilkł na moment, by spojrzeć na oślepiający blask supernowej. Zmrużył powieki, obserwując, jak w końcu się rozpada. W jego umyśle pojawiła się myśl o nieuchronności przemijania – o tym, jak wszystko, nawet gwiazdy, podlega cyklowi narodzin i śmierci, przez to dalsze część historia sama ukształtowały się pod sklepieniem jego czaszki.
- Gdy wiedźma oddała łzy Nocy Zorzy, zerknęła jej w oczy i powiedziała to twoje przeznaczenie, musisz odnaleźć sposób, by przemienić strach Nocy w coś, co rozproszy Samotność. Jeśli się ci się nie uda, Samotność będzie powracać, więzić Noc coraz mocniej i przez to nigdy nie zazna spokoju, a świat pogrąży się wiecznym mroku. Zorza zastanawiała się długo nad sensem daru. Kryształy były równie piękne, co przerażające, istniały przecież na granicy światów. W końcu porzuciła wszystko, co kochała i postanowiła wyruszyć w podróż, by odnaleźć odpowiedź. Wędrując przez pustkowia, konsultowała się z Duchami Świtu i Zmierzchu, szukała rady u starych drzew szumiących głosem przeznaczeniu. W końcu zrozumiała, że tylko zaakceptowanie własnych lęków, pozwoli rozbić okowy Samotności. Gdy Noc otuliła świat, rozrzuciła kryształy po niebie. Każdy z nich zapłonął jasnym światłem, przemieniając się w gwiazdy. Od tej pory ciemność już nie była pusta ani straszna, rozświetlały ją ślady przezwyciężonego strachu Nocy. A Samotność, choć czasem jeszcze powracała, nie miała już takiej władzy jak dawniej, bo w sercu Nocy pojawił się blask nadziei, który pogłębiał się wraz z narodzinami kolejnej gwiazdy. Jak myślisz, jaki los spotkał Zorzę?
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#10
Leonie Figg
Akolici
he was hanged from the gallows that he built for me.
Wiek
25
Zawód
magibotaniczka
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
zakurzona
panna
Uroki
Czarna Magia
15
0
OPCM
Transmutacja
15
8
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
5
13
Brak karty postaci
09-12-2025, 22:02
Bliskość i stabilna opoka wsparcia przyjaciół w grzęzawisku trzech ostatnich lat przywodziły na myśl tchnienia ciepła, suplementujące Leonie w siły aż do następnego spotkania. Chłonęła ich uzdrawiającą moc, wpuszczała ją w siebie razem z tlenem, nasycała się nią na głębokim oddechu, a potem próbowała wytrzymać ich brak, podążająca jak na autopilocie, machinalnie, wykonując setkę tych samych czynności i wypowiadając setkę tych samych kwestii do klientów Sennego Fruwokwiatu. W porównaniu do rzadkich chwil, gdy u boku ludzi pokroju Morty'ego czuła się lepiej, nawet noce spędzane w tawernach oferowały puste pokrzepienie. Wydawała pieniądze, tańczyła w rozgrzewającym rytmie muzyki, piła na umór, przezornie zostawiając w korytarzyku zapalone światło, na wypadek gdyby znów wróciła do siebie ledwo przytomna, wpadająca na każdy mebel zdradziecko przesuwający się na tor jej ruchu. W końcu i to przeistoczyło się w kolejny samosabotaż.
Czasem zastanawiała się, czy mogłaby poprosić Dunhama o to, by z nią został. Żeby zaszył się u niej na jakiś czas, został na noc - jedną lub kilka, trzymał ją w ramionach, kiedy będzie zasypiać; za każdym razem jednak dochodziła do wniosku, że nie był to dobry pomysł, bo perspektywa zdradzenia się z obecnością blizn na jej ciele była czymś niemal nie do pomyślenia. Nie uważała, by mógł spojrzeć na nią ze wstrętem, ale co jeśli właśnie do tego by doszło? Nie mogła ryzykować, nie chciała ryzykować. Z tego powodu nie opowiedziała mu o sześciu niekończących się miesiącach w piwnicy Colina, nie otworzyła się przed nim, mimo że serce podpowiadało, że jej Morty nie zmieniłby do niej podejścia przez sposób, który wybrała, by przeżyć. Zawsze wiele jej wybaczał, rozgrzeszał równie często, jak ona rozgrzeszała jego, wiedziała też, że pod fakturą mięśni nosił ciemność, której przy niej nie ujawniał. Trzymał ją od tego z daleka, lecz prawda czasem prześlizgiwała się przez włókna jego tęczówek, widoczna tylko pod pewnym kątem, w pewnym świetle - dlatego podejrzewała, że mógłby ją zrozumieć. Zaakceptować to, do jakiego upodlenia musiała się posunąć i jak szybko przehandlowała swoją godność za przeżycie jeszcze jednego dnia.
Jego słowa wzbudziły na jej ustach łagodny uśmiech, wyobraziła sobie zwyczajność jako płyn w inkrustowanym kielichu, który wręczyłaby w jego dłonie, szepcząc, by odważył się wypić choć łyk. Dla niego byłoby to torturą, dla ludzi takich jak ona, pozbawionych głębszych artystycznych inklinacji, było to normalnością, z której nie sposób uciec. Zresztą od niczego nie chciała już uciekać: codzienne życie z Jasperem odbudowywało jej nadzieję, odnajdowało luki w jej duszy i uzupełniało je nowym materiałem, czymś świeżym i do tej pory tak niedoścignionym, że wręcz niemożliwym. Poranki nie były już jedynie przykrą koniecznością, noce nie musiały zwiastować koszmarów, milczenie nie oznaczało samotności. Sprawiał, że była szczęśliwa, a to w naturalnej kolei rzeczy przelewało się na inne dziedziny życia, na nastrój, z którym dziś stanęła przed Morty'm, zirytowana zgubieniem drogi, ale jednocześnie tak bardzo wewnętrznie rozpromieniona.
- Nie wiem, czy dałabym radę - stwierdziła szczerze, kręcąc przy tym głową. W czekoladowych oczach mieszkała troska, która sięgnęła jego oblicza; ile razy na przestrzeni prawie dwóch dekad śledziła wzrokiem tę samą ścieżkę przez jego rysy, ile razy sprawdzała, czy niczego nie zapomniała? Był portretem, który wykuła na pamięć, twarzą, którą znała lepiej, niż własną. - Podanie ci zwyczajności byłoby odebraniem ci tego, co tak w tobie lubię. Nie zmieniaj się, jeśli sam nie będziesz miał na to ochoty - poprosiła, znów muskając jego policzek ustami w krótkim całusie, po który musiała wspiąć się na palce. Nieważne, co sądziła o nim reszta świata - dla niej był pięknym kolorowym ptakiem, kimś tak dobrym, zabawnym i ciepłym (pomijając momenty, w których miała ochotę go udusić, jak podczas spotkania Akolitów u Oriany), że zdawał się istotą nierealną, człowiekiem, na którego niczym nie zasłużyła. Bo tak było, potwierdzała to fala zimna, która wyścieliła jej kończyny na dźwięk jego wniosków o Ikarze. Sama nie miała odwagi przekuć zewu pustki w czyn i nie uderzyła swoim czołem o ścianę tamtej piwnicy, w nadziei, że strzaskane kości czaszki podarują jej szybką śmierć. Gdyby na jej miejscu znalazł się Morty, nie wątpiła, że wybrałby odejście na własnych warunkach, samostanowienie, które ktoś spróbowałby mu odebrać. - Nawet wiedząc, jak to zniszczy Dedala? - podjęła cicho. Ona byłaby tym Dedalem, tak jak on był nim dla niej - on, rodzice, Arlo, Francesca, Moira, wszystkie odległe płomyki trzymające ją przy życiu. Nie była dość odważna, by położyć sobie kres, choć niewiele brakowało: a potem w jej głowie pojawiały się ich twarze, wyobrażała sobie, co poczują, jeśli pewnego dnia jej truchło zostanie odnalezione, i próbowała walczyć dalej. - Nie, Mort - westchnęła melancholijnie, gładząc jego plecy, podczas gdy on obejmował ją ramionami. - Obiecam ci za to, że nie pozwolę ci wznieść się za wysoko, bo nie chcę, żeby twój wosk się roztopił - wykrztusiła z trudem, bo u schyłku gardła zaczynała budzić się brejowata gula wzruszenia i strachu, że pewnego dnia obudzi się w świecie, w którym go nie ma. Nie zniosłaby tego.
Tak jak z trudem znosiła powstrzymanie potoku słów o Jasperze przed wylaniem się z pięciolinii strun głosowych, a potem - powstrzymywanie westchnień zachwytu, gdy nad ich głowami rozpoczął się spektakl galaktyk płynących w w dziesiątkach barw, planet o okalających ich pierścieniach i wszystkich możliwych barwach, konstelacji rysujących baśniowe kształty, przy których czuła się jak dziecko spoglądające w chmury i próbujące dopisać do nich konkretny kształt. Uśmiechała się mimowolnie, ciesząc się tym, co w Hogwarcie było dla niej praktycznie bezwartościowe - nie interesowała ją astronomia, nie nosiła w sobie ciekawości wszechświata, nie szukała sensu w gwiazdach, choć może powinna, bo to, co ją spotkało, nie mogło być przecież tego sensu pozbawione. Ściskała dłoń Morty'ego, oczarowana widowiskiem, o którym zapomniała w chwili, gdy historia Zorzy zaczęła otrzymywać nowe rozdziały. Słuchała go wówczas z zapartym tchem, czuła, jak serce dzwoni w jej piersi, jak myśli mówią "jeśli nie zrobisz tego dziś, nie zrobisz tego nigdy", i płonęła w ciśnieniu, jakie ogarnęło ją przy ubieraniu przeszłości we wpisaną w opowieść metaforę.
Z początku nie była pewna, czy pojął, co próbowała mu powiedzieć, wmówiła sobie nawet, że tak będzie lepiej, ale wtedy Dunham wspomniał o darze zrozumienia i Leonie odczuła ulgę, bo to znaczyło, że pozostał tak czuły i uważny, jak miała nadzieję. Że mówił do niej nadal, szeptał, trzymał jej dłoń, wcale jej nie odepchnąwszy. Tak samo było z Jasperem - kiedy dotarło do niego, jaka krzywda na nią spadła, nie podszedł do niej jak do zgniłego owocu, obleczonego pierzyną pleśni, puszczającego zjełczałe soki, nie. On przytrzymał ją przy sobie i pozwolił uwierzyć, że na tym jej los jeszcze się nie skończył. Tak samo czuła się teraz u boku Morty'ego, wdzięcznie zaszywająca się w jego wyrozumiałości, w łagodnym brzmieniu jego głosu, dzięki któremu mogli nie rozmawiać o przeszłości, zarazem rozmawiając właśnie o niej.
Zaakceptowanie własnych lęków. Przymknęła powieki, kryjąc twarz w pobliżu szyi przyjaciela, zastanawiając się, czy rola Zorzy przypaść miała jemu czy Jasperowi. A może oni wszyscy, oni obaj, Francesca, Oriana, rodzice, Moira i Arlo, wszyscy oni byli w jej życiu Zorzą, umieszczając gwiazdy zrozumianych łez na firmamencie ubranym w ciemność? Czerń stała się przez to mniej głęboka, w zakamarkach cieni pojawiło się srebrne światło, wskazujące drogę ku nadziei, o której mówił. Odetchnęła, kojąc zmysły naturalną wonią jego skóry, i przez chwilę po prostu milczała. Trwała. Liczyła uderzenia serca. Otaczała jego ciepłem. - Myślę, że Noc zabrała ją do siebie - zdecydowała później, zaufawszy swojemu głosowi, że szept, który utka, nie zabrzmi zbyt płaczliwie. - W podziękowaniu za wszystko, co Zorza dla niej zrobiła. A potem zapytała... Zapytała, czy jeśli Samotność znów się o nią upomni, kiedy Zorza wróci do domu, tym razem Noc będzie mogła poprosić ją o pomoc. I o przypomnienie, że łzy mogą być trucizną, ale mogą też dawać nadzieję, i nie są powodem do wstydu... - odpowiedziała mu cicho, odważywszy się unieść powieki i znów na niego popatrzeć. - Tak było?
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Starszy wątek | Nowszy wątek


Skocz do:

Aktualny czas: 11-12-2025, 04:52 Polskie tłumaczenie © 2007-2025 Polski Support MyBB MyBB, © 2002-2025 MyBB Group.