W pierwszej chwili nie rozumiał dziwnych min pielęgniarzy, którzy przerwali mu krótką drzemkę w dyżurce i poprosili by udał się do patologa. Mieli bardzo dziwne miny, a ich słowa—ogólnikowe, dziwnie zawoalowane, mało profesjonalne—nie miały najmniejszego sensu. Dzisiejsza noc była długa, zupełnie jakby wszystkie okoliczne dzieci zmówiły się nażreć dziwynych roślin (jakim cudem?! Była zima!), a choć Jasper lubił nocne dyżury to trudno było rozmawiać jakimiś aluzjami i uśmiechać się uprzejmie gdy nie spało się całą noc i zostało wyrwanym z jedynej drzemki, więc dość stanowczo huknął na młodzieńców żeby przeszli do rzeczy i dopiero wtedy wybąkali, że chodzi o Ingrid Prince.
Wtedy już wiedział. Nie rozumiał tylko, dlaczego przeczucie—tak wyraźne, gdy ich dłonie zetknęły się po raz pierwszy—nie ostrzegło go, że to już. Spodziewał się tego, nigdy nie przestał się spodziewać, ale tragedia nie nadchodziła tak długo, że po jedenastu latach stracił czujność. Ba, ze dwa lata temu spróbował nawet spędzać z nią więcej czasu, ale było to tak niezręczne, że szybko się poddał. Chciał jednak wierzyć, że jego gesty zostały docenione, bo Ingrid była wyraźnie szczęśliwsza niż przed kilku laty, gdy jeszcze nie pogodzili się z bezpłodnością. Ba, przez ostatnie kilka miesięcy była właściwie... bardzo wesoła. Śmiała się z żartów Jaspera, co nigdy wcześniej się jej nie zdarzało, a na Sylwestrze nie chciała schodzić z parkietu, czym zmęczyła własnego męża. Pewną dumę sprawiło mu, że—gdy sączył szampana i odpoczywał—została niejako gwiazdą wieczoru, wyciągając do tańca nawet starego Sandersona. Właściwie szkoda — przemknęło mu przez myśl, gdy schodził za pielęgniarzami do podziemi i próbował poćwiczyć zaskoczoną minę do rozmowy z patologiem. A może nie musiał być zaskoczony, może wystarczy, że było mu przykro? Bo było mu przykro. Szkoda, że akurat teraz. To wydawało się niesprawiedliwe, akurat wtedy gdy zdawała się żyć pełnią życia. Ostatnio zmieniła nawet fryzurę, a przynajmniej tak mu się wydawało. Chyba już tego nie zweryfikuje. Pamiętał własne sny, a w nich jej śmierć była krwawa.
Pod drzwiami zobaczył jednak nie patologa, a Moirę Sanderson, w towarzystwie dwóch innych pielęgniarzy.
Miała dziwną minę, choć nie umiałby określić jaką. Odczytywanie emocji Ingrid sprawiało mu problem, bo nigdy ich nie okazywała—ale przy Moirze Sanderson jego zmarła (och, może powinien poczekać jeszcze pięć minut zanim zacznie ją tak nazywać? Jeszcze mu się wypsnie...) żona wydawała się radosną rusałką przy Królowej Śniegu.
Skinął Moirze głową, nie rozumiejąc, co tutaj robiła. Chyba, że... - Operowałaś ją? - wypalił, bo to było jedyne logiczne wyjaśnienie. Zamrugał z konsternacją, zawsze spodziewał się, że Ingrid zginie na miejscu; że los okaże się na tyle miłosierny, że zapewni jej szybką śmierć. Merlinie - przemknęło mu przez myśl. Może Moira czuje się winna.
Od jedenastu lat był gotowy psychicznie na ten moment, ale jednak nie był gotowy na rozmowę z chirurgiem o tym, że jego żona zmarła na stole operacyjnym. Nic się nie stało - mógłby ją uspokoić, ale przecież nie mógł, musiał zachować jakieś decorum i pozory zaskoczenia. Co właściwie mówi się w takiej sytuacji?
It's gotta happen, happen sometime Maybe this time I'll win
Wiek
40
Zawód
Naukowczyni, magichirurg
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
pełna
wdowa
Uroki
Czarna Magia
0
0
OPCM
Transmutacja
5
5
Magia Lecznicza
Eliksiry
24
5
Siła
Wyt.
Szybkość
5
5
5
Brak karty postaci
03-10-2025, 22:45
Mały Harry nie mógł tej nocy spać, a Moira z nieprzytomnością niewspieranej przez męża matki wisiała nad jego kołyską z twarzą czerwoną od wypłakanych nad swoją niedolą łez. Utknęła w pętli macierzyńskiej klątwy, w której na zmianę umieszczała dziecko w swoich ramionach, przy swojej piersi i w kołysce – by znaleźć sobie chociaż chwilę na podanie puszczykowi wielu wysłanych tej nocy listów do własnego męża, w obliczu jej niepełnej wiedzy – znajdującego się wciąż w szpitalu Munga.
Wlatujący przez okno posłaniec zagwarantował jej tej nocy pewną nadzieję – myśl, jakoby to mąż nareszcie usłuchał jej zapisywanych w bezpośrednim tonie próśb. Gdyby wiedziała kiedy wróci – nawet jeżeli przecierpieć musiałaby jeszcze kilka godzin – miałaby coś, czego mogłaby się chwycić.
Ale pod listem nie podpisał się ani Sanderson, ani nawet nikt z jego oddziału. Zastępca dyrektora Szpitala zwrócił się do Moiry z prośbą o pojawienie się w szpitalu św. Munga – nietypowo, bo nie przepraszając (jak zwykle przy nagłej potrzebie wezwania uzdrowiciela na nocną zmianę), a używając chyba najbardziej bezbarwnych słów w historii wszystkich napisanych do niej listów.
A może czuła to tylko dlatego, że zmęczona brakiem snu, płaczem i pochłaniana coraz to bardziej przez depresję nie umiała odczuwać emocji w taki sposób, jak odczuwać umiała je przed narodzinami syna?
Nie umiała dojść do refleksji tej sama – właściwie chyba nawet tego nie chciała. I chociaż miała odpowiedzieć jedynie równie nietypową dla siebie wymówką – koniecznością zaopiekowania się niespokojnym synem – nie spodziewała się, by i tak zmrużyła dziś oko. Ostatkiem sił nałożyła na twarz makijaż, na ciało nielubianą, ale wygodną sukienkę, by potem w wielkich mękach nałożyć na ciało syna wiele warstw, których oczekiwano od matek w porze zimowej.
Tocząc wózek przez konieczne do pokonania ulice, wreszcie zaznała należytej jej ciszy. Londyński bruk zdołał zgrać się w rytm właściwy do usypiania dziecka, sprawiając, że pojawiająca się w poczekalni Moira Sanderson wreszcie poczuła nieco należnej jej ulgi.
Nie na długo. Pielęgniarka przyjmująca Sanderson posłała jej tylko niespokojne spojrzenie, sugerując, że pomoże jej znieść wózek na dół.
Na dół.
Otumaniona bezsennością, wciąż rezonującym w uszach płaczem syna i niejasnym komunikatem… Nie wyłapała aluzji od razu. Gdy pielęgniarka odsunęła się nieco na bok, biorąc ze sobą wózek i kołysząc w nim małego Harry’ego i gdy sama Moira porzucona została pod drzwiami prosektorium – na oczy już ledwo widziała. Docierać zaczęło do niej, że powinna się bać. Że głosy pracowników – chyba pielęgniarzy – kierujących ją w tym kierunku, wydawały się ostrożnie pokrzepiające.
Opierając dłoń na klamce do sali sekcyjnej, próbowała rozmasować sobie skronie – przywrócić się do rzeczywistości, nawet pomimo ewidentnego wycieńczenia.
Ktoś ją jednak wyręczył. Pytanie nadeszło z góry – przeraźliwie wysoki toksykolog zapytał ją o coś, czego w tamtym czasie nie zrozumiała. Rozpoznała jego głos dopiero po kilku sekundach, dopiero kiedy odpowiedziała już na jego pytanie:
– Nie operowałam nikogo – a odpowiedziała niewyraźnie, podnosząc na niego spojrzenie. Jasper Prince wydaje się być najmniej jasnym elementem całej tej układanki. Nim jednak zastanowi się nad tym dłużej, klamka ucieka jej spod ręki, a kędzierzawy koroner prosi ich do środka. Razem. Po co?
Z tej odległości nie rozpoznaje żadnych szczegółów obiektów umieszczonych na stole sekcyjnym. Może poza obszerną ich treścią.
W sali znajdował się magipolicjant, tego była pewna, ale określenie tożsamości innych pracowników wydawało się trudne, kiedy zbliżając się do stołu ujrzeć miała coś, co skupić miało całą jej uwagę.
Rozpoznając wreszcie w pękniętej czaszce rysy twarzy swojego męża, momentalnie staje w miejscu. I ma nadzieję, że wszystko to było tylko przywidzeniem – fikołkiem umysłu zbyt długo pozbawionego odpowiedniej dawki snu.
Chciała złapać za rękaw idącego obok uzdrowiciela, ale perspektywa nie grała dziś na jej korzyść – uniosła dłoń nieudolnie, łapiąc w nią jedynie powietrze, a zauważając niepowodzenie i brak jakiejkolwiek podpory – czuje, jakby grunt osuwał się jej spod nóg. Chwycona za ramię przez koronera mruga intensywnie, jakby za którymś razem przerażający widok miał zniknąć jej sprzed oczu. Ale obraz wcale nie staje się bardziej pożądany, a jedynie bardziej wyraźny. Fala nagłej adrenaliny stawia ją do pionu, nawet jeżeli myślenie i mówienie wydaje się jeszcze... Zbyt trudne.
Zmarszczył lekko brwi, nie rozumiejąc co w takim razie robi tu Moira Sanderson—ale zanim zdążył dopytać (co właściwie by zrobił, był dziwnie spokojny), koroner wprowadził ich już do środka. Razem. Dlaczego? "Będziemy prosili państwa o identyfikację—" - jak przez mgłę słyszał głos koronera, bo spodziewał się przecież tych słów, nie koncentrował się na nich. Jego wzrok nie podążył też do stołu, bo wydawało mu się, że wie co—kogo—na nim ujrzy. Odwlekał moment jeszcze o kilka sekund, tak jak jego wizja odwlokła się o jedenaście lat: usiłując przygotować odpowiednio zdziwiony wyraz twarzy, przemyśleć właściwe słowa, zrozumieć dlaczego poproszono go tutaj wraz z Moirą Sanderson, bo to przecież nie było standardową procedurą. Musiał przyznać, że właściwie to ostatnie zagadnienie pochłaniało teraz najwięcej jego uwagi i właściwie było mu za to lekko wstyd. Powinien myśleć o Ingrid i o dekadzie spędzonej razem, a nie o tak nieistotnej ciekawostce jak obecność drugiej uzdrowicielki, może potrzebowali do czegoś jej ekspertyzy albo... o nie, znowu o tym myślał, i to tylko dlatego, że to nowy element w obmyślonej przed laty układance. Śmierć Ingrid będzie nagła i krwawa, wiedział to, i już dawno stracił chęć do rozpatrywania jaka dokładnie.
Pomimo całego samozaparcia, i tak zerknął na Moirę zamiast na stół. I zobaczył, jak krew odpływa z jej twarzy i jak kobieta traci równowagę. Postąpił o krok do przodu (a raczej do tyłu, bo wcześniej wyszedł o krok przed blondynkę), ale to koroner złapał ją pierwszy.
Dopiero wtedy obejrzał się przez ramię i zrozumiał, na co patrzy Moira i tym razem nie musiał pozorować z d u m i o n e j miny.
Z Ingrid wszystko w porządku? Przyszli tutaj zidentyfikować Sandersona...? Ale... czemu on? - Jak panom nie wstyd, tak bez przygotowania! Pani Sanderson nie powinna na nią patrzeć, znam...łem jej męża i tak, to Adam Sanderson, czy możecie to zakryć...? - skoro już wezwano go do identyfikacji (czy był jedynym uzdrowicielem na dyżurze, czy przewidzieli, że dla biednej, delikatnej Moiry to zbyt wiele?! Ale jeśli tak, jakim prawem pozwolili jej to zobaczyć?) to mógł przynajmniej okazać się użyteczny i załatwić to po dżentelmeńsku, choć chyba trochę uniósł głos, a jego myśli galopowały jakoś chaotycznie. Adam nie żył. To niemożliwe. Zawsze wydawał się człowiekiem, który będzie żył wiecznie. I pewnie chciałby, by akolici i współpracownicy zaopiekowali się jego żoną w razie... czegoś... ale Jasper, choć ogromnie człowieka szanował, nie był ani najbliższym ani najlepszym z jego przyjaciół i współpracowników; nie odkąd zainteresowania uzdrowiciela zwróciły się w stronę protez i stracił potrzebę dla toksykologicznych analiz. Pomimo tej nieoczekiwanej sytuacji, poczuł w sobie instynkt bohatera, rzecz jasna; jedyną przyzwoitą rzeczą było teraz doprowadzić identyfikację do końca i uspokoić Moirę i może poinformować kogoś... innego z rodziny... "Panie Prince, ale pana wezwaliśmy tutaj żeby zidentyfikować... ją..." - ewidentnie zakłopotany głos przerwał mu ten potok myśli, w którym Ingrid zeszła już na drugi plan; bo w obliczu niespodziewanego zwrotu wydarzeń Ingrid musiała przecież czekać w domu (i sobie jeszcze poczeka, bo Jasper nie wyobrażał sobie, by po tak wielkiej tragedii dla medycznego świata jaką była śmierć Sandersona, tak po prostu wrócić do domu—będzie musiał napisać wiele sów i upewnić się, że Moira ma z kim zostać w domu—miała w ogóle jakąś rodzinę? i...)
Ze zniecierpliwieniem zwrócił się w stronę asystenta koronera, który pokazywał na jakiś kształt na stole; dopiero po sekundzie Jasper zrozumiał, że patrzy na jej jasne włosy i zastygłą w dziwnej minie twarz. "...i części ciał, jeśli nie sprawi to państwu... jeśli mogliby państwo spróbować. Znaleziono je razem i..." - słowa padały dalej, coraz bardziej zakłopotane, ale geneza tego zakłopotania też docierała do Prince'a z opóźnieniem.
Dopiero po chwili zrozumiał, na co jeszcze patrzy... i co jest... gdzie... i że ciała wcale nie są nagie dlatego, że to było potrzebne do sekcji; że ta nawet się nie rozpoczęła.
Zrozumiał, a zarazem nie rozumiał, słuchając jak przez mgłę o katastrofie budowlanej i tłumiąc cisnące się na język pytanie o mugolach, i raz po raz przesuwając wzrokiem pomiędzy Ingrid i Sandersonem, o ile faktycznie dało się jeszcze... rozgraniczyć...
Wreszcie, gdy prawda uderzyła go jak obuchem, instynktownie postąpił krok w bok i odwrócił się w stronę Moiry, zasłaniając plecami stół. Może jeszcze się nie domyśliła, może mógłby ją odgrodzić od tej okropnej i absurdalnej i nierealnej prawdy. To był doktor Sanderson, szanowany naukowiec, kochająy mąż i ojciec. To się nie dzieje naprawdę. Musiało istnieć inne wyjaśnienie. Dlaczego zatem nie przychodziło mu do głowy? Dlaczego szeroko otwartymi oczyma szukał jej spojrzenia, jakby chcąc się przekonać, czy ujrzy podobne zaskoczenie?
It's gotta happen, happen sometime Maybe this time I'll win
Wiek
40
Zawód
Naukowczyni, magichirurg
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
pełna
wdowa
Uroki
Czarna Magia
0
0
OPCM
Transmutacja
5
5
Magia Lecznicza
Eliksiry
24
5
Siła
Wyt.
Szybkość
5
5
5
Brak karty postaci
15-10-2025, 20:57
Patrzy na twarz męża – zdartą, zaczerwienioną, pokrytą znaczną warstwą pyłu z łamanych pustaków. Dostrzega niewłaściwe krzywizny jego czaszki i zaschnięte plamy ciemnej mazi. Nie odwraca wzroku, nawet pomimo wyraźnych trudności w utrzymaniu równowagi. Obraz zamazuje się przed jej oczami, a ona i tak, niemal z uporem maniaka, mruga nimi tak, jakby za którymś razem miała dojrzeć wreszcie więcej szczegółów jego oblicza. Gdyby mogła płakać – płakałaby. Nie może jednak – czuje żałosną, nieznośną wręcz pustkę – zarówno w sercu, jak i kanalikach łzowych, jakby niezdolnych do dalszej ich produkcji.
Trzęsie się, kiedy wysłuchuje słów koronera. Rozumie z nich za dużo, za dużo. Jest już świadoma, że jej mąż odszedł. Adam Sanderson odszedł. Tak samo jak Jasper – nie sądziła, że kiedyś odejdzie. Była magimedyczką, chirurżką – osobą zapoznaną z życiem i ze śmiercią pewnie bardziej niż większość czarodziei, a i tak nie rozważyła nigdy… Co poczuje teraz. Co stanie się teraz.
Kiedy prawie dwadzieścia lat temu poznała profesora Sandersona, był jednym z najmłodszym profesorów w Collage’u. Przystojnym w sposób, który nie trafiał we wszystkie gusta – był wysoki, szczupły i żołniersko wyprostowany. O typie urody hybrydy szczura i długodziobego ptaka – nieprzecietnej i przyciagającej wzrok. Nigdy nie oczarował jej jednak wyglądem, a charyzmą, biegłym umysłem i oddaniu wyznaczonym sobie celom.
Teraz nie żył. Teraz ona była jedynym elementem błyskotliwego duetu. Naukowego małżeństwa. Jedną drugą państwa Sanderson.
Widzi splątane i oblepione blond włosy, kładące się gdzieś na wysokości klatki piersiowej jej męża. Chce wstać, by dorwać do stołu – chce upewnić się, że to nie omamy, że nie widzi w tym wszystkim siebie samej. Że to nie żart jej zmęczonego do granic możliwości umysłu… Ale nie wstaje. Jeszcze nie.
Zarówno widok, jak i drogę blokuje jej bowiem toksykolog Prince.
– Nie zakrywajcie – wyciska z siebie ledwo słyszalnie, a potem otula się własnymi ramionami, jakby nagle zrobiło się jej… Upiornie zimno. Pomimo przekonania o swoim postępującym opętaniu bezsennością, pozostaje w pełni władz umysłowych. Dodaje dwa do dwóch. Chce upewnić się, że rozumie wynik. Spogląda przekrwionymi oczami na Jaspera, kiedy koroner zwraca się do nich z wyjaśnieniami. Tak, on też był im potrzebny. To nie był przypadek.
To musiał być przypadek.
Gdy Prince obraca się ku konstelacji ciał pani Prince i pana Sandersona… Moira wreszcie podrywa się z krzesła. Na niepewnych, trzęsących nogach, z dudniącym w uszach dźwiękiem dziecięcego płaczu i piskiem podniesionego ciśnienia. Wymija Jaspera, łapie go za przedramię silnym uściskiem, byle ten nie próbował jej powstrzymywać. Przez swój skromny wzrost nie zasłania wiele, a raczej nie tak wiele jak by chciała. Skracając odległość dzielącą ją od obrazu życiowej traumy – zasłania usta dłonią. Rozpoznaje twarz Ingrid.
– Katastrofa budowlana? – wyciska z siebie niepewnym głosem. Nie wie kiedy znowu cofnęła się na odległość kilku kroków od stołu sekcyjnego, stając tuż obok toksykologa. Zerka na magipolicjanta z wyrzutem, niedowierzaniem. – KATASTROFA BUDOWLANA? – powtarza głośno i wyraźnie, nie mogąc uwierzyć, że przekorny tok zdarzeń popchnął jej męża, OJCA JEJ DZIECKA, pieprzonego gniusza Adama Sandersona do budynku, który miał zawalić się tej, walentynkowej nocy.
Splata dłonie na własnym karku, kręcąc się nerwowo po pomieszczeniu.
Nienawidziła swojego męża jeszcze kilka godzin temu – nienawidziła go za rolę matki, w którą wepchnął ją z zemsty. Nienawidziła go za odbieranie jej zasług, za przekonanie o własnym, niemal anielskim wpływie na badania, które prowadzili wspólnie. Przede wszystkim nienawidziła go jednak za to, że teraz – w tej sali sekcyjnej – musiała znosić widok jego poszatkowanego ciała w obecności innego akolity. Że musiała się wstydzić. Że wstydziła się, a wstyd ten przewyższał nawet smutek mknący ku niej niczym teran. Smutek zagłuszony przez baby blues – więc niemal nieodczuwalny.
Zerka wreszcie ku Prince’owi. Jego wielkie oczy wydają się… Zdziwione? Przerażone?
Ona też jest zdziwiona i nawet pomimo naturalnego dla siebie rozcieńczenia emocji – ukazuje to.
– Wiedziałeś? – wydusza z siebie cichym, nędznym, niepewnym tonem.
Spojrzał morderczo na proszącego o identyfikację części ciał koronera, a potem wymownie zerknął w stronę Moiry. - Ja to zrobię. - zadecydował jakko dżentelmen. Sanderson tego by od niego oczekiwał, od kogokolwiek, kto zobaczyłby jego żonę chwiejącą się na nogach—pomyślał najpierw z pełnym przekonaniem i żałosną wiernością ambitnego studenta, któremu wpływowy medyk i akolita podarował szansę (czy naprawdę była to szansa i co właściwie Sanderson dla niego zrobił, poza uwzględnieniem go w przypisie artykułu naukowego? Nigdy o tym nie myślał, zachłyśnięty charyzmą mentora, który nawet nie był mentorem ale skutecznie się na takiego kreował), ale w drugiej myśli zorientował się na co i dlaczego tak właściwie patrzy i zakręciło mu się w głowie i z paniką odwrócił się w stronę Moiry.
Jasnowłosy policjant—co robiła tu policja?—wykorzystał ten moment, by odgrodzić koronera od trupów i nie zakryć zwłok, zgodnie z prośbą wdowy. Jasper poczuł do niego instynktowną niechęć i już miał coś powiedzieć, gdy uścisk dłoni Moiry—zaskakująco silny, jak na to, jak drobną była kobietą (w sumie nie aż tak, ale przy Sandersonie zawsze wydawała się... w tle)—zatrzymał go w miejscu i zatrzymał jego słowa w gardle. Katastrofa budowlana? Przyczyna śmierci i coraz głośniejsze słowa Moiry docierały do niego jak przez mgłę. To nie była przecież katastrofa, widział to wyraźnie. To to samo, co spotkało Severusa, czyli... -... znaleziono już mugoli? - wypalił, skoro już jest tu policja, to choć niech to wszystko wyjaśnią. Pomogą. Ukarają winnych.
Jasnowłosy policjant spojrzał na Jaspera—wydawawało mu się—jak na idiotę. Gdzieś z boku dobiegły słowa o tym, że znaleziono ich w czarodziejskiej dzielnicy, w jednym z w pełni magicznych budynków, że nie było tam żadnych mugoli.
Nie rozumiał. Jak Severus, widział to wyraźnie; czy jedynym podobieństwem miał być... spadający sufit? Gdyby nie Moira i ten wkurzający gliniarz (koronerem aż tak się nie przejmował), roześmiałby się teraz histerycznie, raz jeszcze wystrychnięty na dudka przez własne sny i wizje. Ich obecność zmusiła go jednak do wzięcia się w garść, do przekierowania myśli na to, że nie tylko wizje zrobiły z niego głupca.
Że Sanderson i Ingrid... Pokażcie te części ciał. - miał wycedzić, ale może lepiej nie przy Moirze. Może niech ona wyjdzie. Podchwycił jej spojrzenie, nie wiedząc nawet jak panicznie wali mu teraz serce, jak trudne jest utrzymywanie pokerowej twarzy, jak wstrząsnęło nim to, na co powinien być przecież przygotowany.
Na rogi jakoś nie był przygotowany. Na banał tej śmierci, na potencjał skandalu... też nie. Miało być inaczej. Inaczej. Widział to wszystko inaczej. Nie wiedział nawet, że może to potoczyć się... Wiedziałeś?
Maska opadła i po twarzy Jaspera przebiegł grymas najprawdziwszej paniki. Wiedział, wiedział od cholernych jedenastu lat, ale to nie tak miało być, o Sandersonie nie wiedział, podwójnie nie wiedział—
Potrzebował trzech sekund by zrozumieć, że Moira wcale nie pytała o śmierć tylko o... co to właściwie było?
Romans? Słowo nie przechodziło mu przez gardło, ledwo przechodziło mu przez myśli. Sanderson niedawno chwalił się swoim pierworodnym synem, Sanderson miał zdolną i młodszą żonę, którą chyba kochał, Sanderson nie mógłby—Ingrid nie mogłaby—
—ale mogli, leżeli tu, obok siebie, w oczywistej pozycji. - Nie. Nie wiedziałem. - wydusił wreszcie. - Naprawdę. - dodał, świadom jak żałośnie wyglądało to kilkusekundowe opóźnienie.
Nawet policjant spoglądał na niego tak, jakby mu nie wierzył. - Możemy trochę prywatności? - warknął Jasper, bo łatwiej było warczeć na przedstawiciela służb prawa niż patrzeć teraz w oczy Moirze (a ty?, chciał zapytać, ale widział przecież, że też nie wiedziała), a policjant zerknął pytająco na... kogoś...
...Merlinie, było ich tu dwóch? Jasper zamrugał, dopiero teraz szacując wzrokiem ilość osób w pomieszczeniu. Ilość osób, która wiedziała i dowiedziała się równocześnie z nimi. - Nie pozwoliłbym jej gdybym wiedział. - wybrał właśnie te słowa na ratowanie ich wspólnego honoru, postępując o krok w stronę Moiry—ale tym razem kłamał. Nawet nic nie podejrzewał. Wydawała się szczęśliwsza. Miała nową fryzurę. Myślał, że to dobrze. - Usiądź, dopilnuję... formalności... - wydusił do żony tego skurwiela, może chociaż tak mógł to... naprawić... "Nadal nie zidentyfikował pan—" rozbrzmiały ciche słowa koronera. - Tak, to moja— To Ingrid Prince. I Adam Sanderson, wystarczy? - odpowiedział zbyt ostro, zbyt szybko, dopiero po sekundzie orientując się, że słowa raz wypowiedziane sprawiają, że to wszystko stało się prawdą. Ingrid Prince i Adam Sanderson, nago, razem, chyba zginęli szybko i w gruzach wcale niemugolskiego budynku; zostawiając jemu i Moirze gruzy rodzinnej reputacji do posprzątania.
It's gotta happen, happen sometime Maybe this time I'll win
Wiek
40
Zawód
Naukowczyni, magichirurg
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
pełna
wdowa
Uroki
Czarna Magia
0
0
OPCM
Transmutacja
5
5
Magia Lecznicza
Eliksiry
24
5
Siła
Wyt.
Szybkość
5
5
5
Brak karty postaci
04-11-2025, 11:14
Moira wraca pamięcią do momentu, w którym Adam z pełną dumą obwieścił zespołowi, jakoby to spodziewali się dziecka – prędzej mówiąc to swoim pracownikom, niż swojej rodzinie. Pamiętała, że w tamtym momencie było już po niej widać – zaokrągliła się nieznacznie, a żony współpracowników gratulowały jej tak wspierającego męża, akceptującego jej dodatkowe kilogramy. To bezczelne, ale puszczała to mimo uszu – czuła się od nich inna, lepsza – sama miała na koncie naukowe sukcesy, one zaś pozostawały często zainteresowane jedynie wydawaniem pieniędzy drugich połówek i obrabianiem tyłków innych przedstawicielek płci pięknej.
Doskonale wiedziała jednak co znaczyła przemowa męża na forum publicznym – doskonale wiedziała o tym co mąż pozostawił niedopowiedzianym, co krył za swoim charyzmatycznym uśmieszkiem. Będąc wtedy w pomieszczeniu restauracji, świętując coś, co wcale nie dawało jej należytej radości, prawdopodobnie jedynie ona nadążyć mogła za jego szczerymi intencjami. Nie ze względu na intelekt, a jedynie kilkunastoletnie przebywanie ze sobą całymi dniami, całymi nocami czy ze względu na pojawiające się pomiędzy nimi tarcia – w tamtym czasie niezwykle częste, ale i uzasadnione.
Sanderson chciał wiedzieć czy ktokolwiek z jego zespołu ofiarował żonie więcej uwagi, niż to mile widziane. Wodził spojrzeniem, szukając oznak stresu. Zakończył szaleńczy ciąg ukierunkowanych na zysk zdrad Moiry, nakłonił do urodzenia tego dziecka i ostatecznie skłonił do pozostania w domu – poza badaniami – na pewien czas.
Znowu więc wygrał.
A teraz leżał bezwładnie, pogruchotany. Częściowo zasłonięty zwłokami Ingrid Prince.
Blond policjant przyciąga jej uwagę na dłużej – dopiero słuchając jego słów odnajduje moment refleksji, jest w stanie przetrawić fakty, zebrać myśli. Nie rozumie tego, jednak coś w jego twarzy daje jej cień bezpieczeństwa. Wciąż chciała jednak powyrywać sobie z głowy włosy, byle poczuć coś – powinna płakać, widząc ciało Adama Sandersona, zamiast tego stała jedynie na chwiejnych nogach, za emocjonalną mgłą i niezdolna do adekwatnej reakcji.
Przyjmuje do wiadomości to, że Prince nie wiedział. Mało kto wiedział i pozwalał. Kręci jednak głową na pobłażliwy ton Jaspera, przekonana, że wcale nie potrzebuje jego pomocy w załatwianiu formalności.
– Możecie zostawić nas z… Ciałami – mówi do zgromadzonych, podkreślając jedynie wolę "osobności" toksykologa. Oczy suche jak Sahara zamykają się z ciężarem – ciężarem widoku zmarłych, których widzi obecnie nawet próbując odwracać wzrok. – Jesteśmy pracownikami tego szpitala, to nasi małżonkowie – nie ukradniemy ich ani nie zamierzamy ich zbezcześcić. Miejcie trochę godności i wstydu. Dajcie nam po prostu… Chwilę. Krótką chwilę. Żeby się pożegnać, do licha.
Dopiero teraz zauważa drugiego policjanta – szpakowaty facet chowa dłoń do kieszeni spodni, zaś ruchem drugiej zachęca blondyna do pochylenia. Wymieniają dwa zdania i zgadzają się, by dać wdowie i wdowcowi… Kilka chwil na osobności. Sanderson odprowadza ich spojrzeniem puszczonym spod zmarszczonych brwi. Dopiero teraz zbiera się w sobie – przypomina sobie na czym polega przetrwanie, zauważa zawalniające tempo serca.
Przez chwilę przypomina jastrzębia zasadzającego się na ofiarę, ale dopiero gdy ciężkie drzwi sali sekcyjnej trzaskają za plecami funkcjonariuszy — zbliża się do Jaspera na odległość kilkudziesięciu centymetrów.
Widać, że zarówno psychicznie, jak i fizycznie nie znajduje się w dobrym miejscu – jest jednak zdeterminowana. Ignoruje obecność koronera, ten też nie wydaje się przesadnie wścibski – zresztą oboje znają go od lat. Mężczyzna przebywający pół życia w obecności zwłok… Nie miał wielu przyjaciół. I nie przepadał za plotkami. To czysty formalista. Odnotowuje coś w papierach na jasną identyfikację padającą z ust Jaspera. Podsłuchuje, ale nie komentuje.
– To był… Przypadek – próbuje brać sprawy w swoje ręce. Skutecznie, bo nawet prostuje się nieznacznie, byle wydawać się dumną, większą. Emocjonalnie pozostaje wyprana, odciśnięta i pusta – słaba, ale zdolna do nawiązania kontaktu wzrokowego z mężem kochanki swojego męża. Lodowate dłonie opiera na wysokości jego łokci i zmusza, by i on przyjrzał się jej uważnie. Robi to chyba głównie po to, by nie utracić poczucia równowagi. – To przypadek, że jesteśmy tu razem. To przypadek, że oni byli tam razem. Nigdy nie widzieliśmy tego, co znajduje się na stole. – Ciężkie warunki wymuszają z niej inicjatywę – towar deficytowy w obecnym stanie psychicznym. – Ten wypadek to przypadek. Nie zostanę do końca życia tą biedną, zdradzoną żoną. Ty nie zostaniesz tym zapracowanym, ślepym mężem. Twoja żona nie zostanie niewierną dziwką, mój mąż nie zostanie zboczonym skurwysynem – układa sobie to w głowie. Strach przed wizerunkowym plaskaczem skutecznie budzi w niej wolę przetrwania. Puszcza wreszcie rękawy Jaspera i oddaje mu przestrzeń osobistą, zamykając siebie samą w objęciu własnych ramion. – Razem to… Poukładamy. – obiecuje, obracając się w kierunku obciążonego ciałami stołu. Oddycha płytko, nie chcąc czuć zapachu śmierci wypełniającej pomieszczenie szczelniej nawet niż niezręczność, ból, żal… – Nie powiem nikomu. Porozmawiam z magipolicją. Oni… Też nikomu nie powiedzą.
Naprawdę chciałaby czuć to, co powinna czuć w tym momencie – rozpacz utraty. Niezdolna jednak posiada tą niemal socjopatyczną zaletę układania planu ucieczki. Strategii, w której nie zabłyśnie na salonach jedynie łatką zdradzonej żony tego pierdolonego geniusza Sandersona.
Też dokładnie pamiętał moment, w którym doktor Sanderson oznajmił, że spodziewają się z żoną dziecka. Zabawne, normalni (pełni?) mężczyźni pewnie nie pamiętali takich momentów, pewnie ledwo pamiętali urodziny własnych dzieci. Marcus kiedyś zażartował, że nie pamięta, a Jasper miał ochotę mu przywalić jak w Hogwarcie, ale w zamian tylko uśmiechnął się kwaśno i wypił cytrynówkę matczynej roboty.
Kiedyś Jasper też nie przykładał większej wagi do podobnych ogłoszeń, do pierworodnego dziecka młodszego brata i do potomków kolegów ze studiów. Ale potem—gdy mijał jeden, drugi, piąty rok jego własnego małżeństwa; gdy nawet żona Atticusa urodziła dziecko po wielu poronieniach (oni z Ingrid nie mieli nawet nadziei, nawet poronień, co tak panicznie nasuwało mu myśl, że to jego wina)—mimowolnie zaczął zwracać na to uwagę. Z coraz większym trudem utrzymywać na twarzy uśmiech i znajdować słowa gratulacji i czasem—o zgrozo—słuchać komentarzy na temat swój i żony. Był dobrym aktorem, przeważnie się udawało, ale ogłoszenie Sandersona zupełnie wybiło go z rytmu. Zwłaszcza, że doktor przyglądał mu się potem jakoś długo, jakby zobaczył jego zaskoczoną minę. Bo Jasper był wtedy zaskoczony, bo podświadomie zakładał, że Moira i Adam są pozytywnym przykładem tego, że na dzieciach życie się nie kończy. Udanym i kochającym się małżeństwem, które było całkowicie spełnione w swoim towarzystwie (no dobrze, do tego z Ingrid nie mogli aspirować) i w pracy (do tego mógł aspirować!). Nawet w życiu prywatnym Sanderson był swego rodzaju mentorską figurą, a patrząc na jego siwiznę Jasper zapomniał, o ile młodsza jest jego żona i że... cóż, tak, mogą spodziewać się potomstwa. I być dalej idealną, pełną rodziną.
Teraz tępo spoglądał na ciała na stole i właściwie nie był pewien, co bardziej go bolało. Czy utrata żony, na którą się przygotował; czy zdrada żony, na którą się nie przygotował; czy tępe pulsowanie w skroniach na myśl o tym, że wszystko w co wierzył okazało się kłamstwem. Że człowiek, którego podziwiał i który z taką łaską ofiarował strzępy uwagi skromnym stypendystom w Evershire—okazał się kłamcą. I osierocił własne dziecko, szukając w objęciach Ingrid tak... francuskich i ekstrawaganckich przyjemności, o których Jasper nawet nie wiedział, że o nich wiedziała. Nie pozwoliłbym jej, gdyby wiedział. — własne słowa zdały mu się żałosne, bo czy w ogóle byłby zdolny to zahamować, stanąć na drodze pieprzonego wielkiego chirurga i samca alfa całego oddziału? Czy Moira w ogóle mu wierzyła? Miała uprzejmą minę, jakby wierzyła i Jasperowi zrobiło się jej żal. Nie powinna musieć utrzymywać tej miny, nie powinna musieć znosić jego towarzystwa, powinna móc znaleźć męża samego na tym stole i móc się rozpłakać. Albo nie, w ogóle nie powinno jej tu być, ani Sandersona; to była przyszłość Ingrid, przecież to widział. Kręciło mu się w głowie, czuł się, jakby jego żona w jakiś sposób pociągnęła Sandersona na dno ze sobą. Albo jakby to z niego zadrwił los, podsuwając mu fałszywe wyobrażenia o mugolskim budownictwie; albo jakby to on zawiódł, nie widząc drugiej ofiary w tamtym koszmarze i nie potrafiąc nikogo ostrzec. Nie wiedziałem, nie wiedziałem, nie wiedziałem.
- Może powinni państwo usiąść? - rozległ się chłodny głos jasnowłosego policjanta i Jasper wiedział, że powinien i że to ciśnienie w skroniach nie wróży niczemu dobremu, ale nie wiedział, że to widać i poczuł się jeszcze gorzej. Ambicyjnie pokręcił głową.
Wyprosiła ich Moira, choć to on powinien to zrobić.
Zdołał wziąć głębszy wdech — błąd, wszystko śmierdziało salą sekcyjną i zaschniętą krwią — gdy zostali wreszcie sami. - Moira - jej imię dziwnie zabrzmiało w jego ustach, mówili sobie po imieniu, ale zawsze była w jego myślach panią Sanderson; cieniem swojego męża. Spojrzał na nią z troską. - Obawiam się, że to nie był... - spróbował wytłumaczyć jej z całą łagodnością, zastanawiając się jakiego argumentu użyć, nie powie przecież co widział na stole, może ona jeszcze nie widziała... - Och. - zrozumiał nagle, gdy kontynuowała i poczuł się jak jeszcze większy frajer. Spoglądał na nią szeroko otwartymi oczyma, samemu nie zdążył jeszcze pomyśleć o reputacji, o skandalu, o... wszystkim. - Masz rację. - przyznał. - To... honorowe... - dodał bez przekonania, zerkając na trupy. - Moira, ja... tak mi przykro, ty i Harry...jeśli czegoś potrzebujecie... - w porównaniu do niej brzmiał gorzej, jego słowa nawet dla niego nie miały sensu. Odchrzaknął. - Ja z nimi porozmawiam. - chociaż właściwie o czym? - Chociaż nie wiem, czy mogą zataić to...w. raporcie. Ani kto ma do nich dostęp. - zreflektował się, speszony. Koroner odchrzaknął znacząco, ale Jasper nie usłyszał nawet tego chrząknięcia, z niewinną ignorancją człowieka, który nigdy w życiu nie dał nikomu łapówki ani nie wpadł na to, że tak można.
It's gotta happen, happen sometime Maybe this time I'll win
Wiek
40
Zawód
Naukowczyni, magichirurg
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
pełna
wdowa
Uroki
Czarna Magia
0
0
OPCM
Transmutacja
5
5
Magia Lecznicza
Eliksiry
24
5
Siła
Wyt.
Szybkość
5
5
5
Brak karty postaci
21-11-2025, 14:25
Minie pewnie jeszcze trochę czasu, nim Sanderson powie to sobie głośno, ale w tym momencie, w tej sali, a i nawet długo później – dwa lata po wszystkim, nigdy nie będzie boleć jej fizyczna zdrada. Nigdy nie poczuje zazdrości, nie o to. Nigdy nie pomyśli z obrzydzeniem o widoku francuskiej miłości nieboszczyków, bowiem ta i za życia… Nie miałaby dla niej znaczenia. Relacja tak długa, otoczona tak ścisłym warkoczem wspólnej pracy i powiązań czy tak zawodowo satysfakcjonująca (bo tak, miała ambicje dużo większe, ale w kilkanaście lat stała się specjalistą niewiele gorszym od jej własnego małżonka), wzbudzała w jej frustracje drastycznie silniejsze niż byle skok w bok. Sama sypiała z innymi mężczyznami, ale oni nie mieli dla niej niemal żadnego znaczenia. Nie w porównaniu do męża, który chyba na zawsze zostanie miłością jej życia. Jakkolwiek dziwaczną i niezdrową by ona nie była.
Nie powinien odejść, niezależnie jak do tego doszło. Nie powinien odejść tak szybko, zostawiając za sobą setki niezrealizowanych pomysłów, setki nieopublikowanych prac, dziecko które potrzebowało ojca…
Sanderson wzdycha ciężko. Będzie musiała… Wszystko to przejrzeć. Poukładać. Dotrzeć to tego jak wiele mogła przypisać sobie. Jak wiele wreszcie mogła zagarnąć dla siebie. Zamyka oczy, by pod powiekami zauważyć atakujące ją mroczki – uderzenia jaskrawych punkcików bombardujących jej umysł. Zmęczenie, tak wielkie zmęczenie. Wraca do niej ze zdwojoną siłą, kiedy odrywa myślenie od stresującego doświadczenia. Od anturażu sali sekcyjnej. Od odkrytych wciąż zwłok.
Nie, nie będzie siadać.
Otwiera oczy jeszcze szerzej. Nie może się poddać. Musi wziąć się w garść i upewnić się, że wszystko zadziała dziś zgodnie z jej ułożonym na prędce planem ratowania własnej reputacji. Nie chce żyć życia, w którym otacza się ją współczuciem innym od tego, należnego pogrążonej w żałobie wdowie; nie chce by ktoś zastanawiał się nad powodami ich małżeńskich problemów, a już z pewnością… Z pewnością nie chce litości. Uprzejmych wizyt ludzi, którzy chcą upewnić się, że wszystko będzie dobrze. Dobrodusznych propozycji mężczyzn w średnim wieku, jakoby to… Mogli się nimi zająć. Czasami bezinteresownie, czasami czekając jedynie rok na zdjęcie wdowiej czerni.
Sama zajmie się sobą. I sama zajmie się synem.
– Pomożesz nam najbardziej, kiedy zachowasz to wszystko dla siebie. Kiedy przeżyjemy tę żałobę z godnością. Będziemy się wspierać – odpierać bezczelne plotki bez szacunku do naszych ukochanych, dobrze? – patrzy mu prosto w oczy. Gniew który odczuwa jest jak krzyk za szybą – jest świadoma jego obecności, ale nie może go dosięgnąć, poczuć na swoim ciele… Błękitne spojrzenie błyska jednak iskrą determinacji. – Pomóż koronerowi wypełnić dwa raporty. Dwa raporty – podkreśla.
Może przysiąc, że za drzwiami słyszy podniesione męskie głosy. I chyba czuje motywację żeby rozwiązać to nim ktoś zada pytania pielęgniarkom. Policjantom. Komukolwiek.
W gardle zaschło jej już do reszty – od godzin płaczu, ale i od szeptania do Prince’a, który widocznie… Radził sobie z sytuacją gorzej niż ona sama. Byłoby jej go szkoda, gdyby mogła pozwolić sobie obecnie na chwilę refleksji na temat ludzkich uczuć. Jest jej okropnie niedobrze, ale nawet uczucie zgagi ignoruje.
– Co zataić? – prostuje jego myślenie, nim jeszcze odwraca spojrzenie w kierunku drzwi. Nie muszą zatajać niczego. Do niczego nie doszło. To przypadek. Nie zatajają niczego.
Stara się nacisnąć spojrzeniem na te Jaspera najdosadniej jak tylko może. Stara się wywrzeć na nim presję – przekonać go do swojego podejścia, ignorując to, że on sam – zdradzony mężczyzna, może mieć inne – równie słuszne. – Załatwię to, obiecuję.
Ociera spocone od napięcia dłonie o materiał sukienki, nim popchnie drzwi na korytarz. Gorące powietrze, przyjemne dla schorowanych Czarodziei goszczących w murach Munga, uderza ją w twarz niczym obuch. Przywołuje do ciała znajomą już falę zmęczenia, a do gardła – postępujące uczucie mdłości.
Może jej się wydaje. Może to ten zapach.
Dziecka tu nie ma. Pielęgniarka zabrała wózek gdzieś indziej, z dala od zapachu śmierci. Widzi jedynie dwie postacie magipolicjantów, którzy jednocześnie obracają ku niej swoje spojrzenie. I uciszają się.
– Panowie, muszę zamienić z wami kilka słów. Mam materiały możliwie… Przydatne do śledztwa – zwraca się do nich, chociaż w gardle czuje już nie ból, nie żal, a kwas. Z dziwnych przyczyn zwraca się głównie do blond mężczyzny. Chyba nie potrafi inaczej. Chyba wzbudza jej większe zaufanie i zainteresowanie. To właśnie jego łokcia chwyta się – byle by nie ulec zawrotom głowy i poprowadzić ich… Za zamknięte drzwi. Takie rozmowy zawsze musiały odbywać się za zamkniętymi drzwiami.
- Dobrze. - obiecał, bo choć dotychczas wpatrzony był w osiągnięcia i przebojowość jej męża... to i argumenty i charyzma Moiry okazały się nie do zbicia. Planowała już przyszłość, gdy do niego ledwo docierała teraźniejszość. Próbowała poukładać to wszystko, choć to on, a nie ona, powinien być na to przygotowany. Ze wstydem pomyślał, że zawiódł, podwójnie. Mógł uważniej podejść do tamtej wizji, która zdawała się najklarowniejszą w jego życiu, a jednak coś w niej przegapił. Mógł uważniej podejść do samej Ingrid i zauważyć, że kupowała nowe perfumy i zmieniła fryzurę i bardziej niż zwykle zainteresowała się jego grafikiem nocnych dyżurów. Może nie był w stanie ocalić swojej żony, której zawsze pisany był taki los, ale czy gdyby się czegoś domyślił... gdyby zabronił jej wychodzić... czy zdołałby ocalić Adama Sandersona?
Czy chciałby w ogóle ocalić ich obydwoje? Kobietę, z którą żyli jak współlokatorzy i która nie pozwalała mu kupić kuguchara? Nigdy jej nie nienawidził i nie życzyłby jej śmierci tak po prostu, ale nigdy jej nie pokochał i w jakiś pokrętny sposób czekał na ten strzęp wolności. Czy chciałby ocalić mężczyznę, który zdradzał—zapewne z wieloma, przecież to niemożliwe, by Ingrid była jedyna, tak wprawny uwodziciel musiał na kimś ćwiczyć zanim sięgnął po jego żonę—swoją rodzinę? Który wymykał się z domu, w którym czekał jego jedyny syn? Jasper oddałby wszystko, wszystko za możliwość zostania ojcem; w terminie romansu Sandersona było coś świętokradczego. Ale chyba gorsze jest osierocenie dziecka. Miał mętlik w głowie, czuł się złym człowiekiem, czuł gniew i mściwość, których nie chciał czuć; a Moira mówiła tak logicznie, że obiecałby jej teraz wszystko. I obiecał, szczerze. Pragnienie powiedzenia Atticusowi przyjdzie dopiero, gdy gorycz stanie się nie do zniesienia i gdy obalą kilka lampek wina. - Oczywiście. - dodał, już myśląc o tym, co jeszcze mógłby zrobić. Nic nie zwróci jej męża ani Harry'emu ojca, ale to przez jego żonę on nie żył. Poza tym, była koleżanką z pracy, akolitką, wdową po kimś w rodzaju mentora. - Możesz... możesz na mnie liczyć. We wszystkim. - zapewnił Sanderson, nieświadom, że jego późniejsze regularne odwiedziny i zabawki dla dziecka i oferta pokrycia części kosztów niani i gotującej obiady gosposi to ostatnie czego Moira by sobie w tym momencie życzyła (nie, właściwie ostatnie, czego sobie życzyła i co powinien powiedzieć to nieopatrznie rzucone słowa czy powinniśmy odpłacić im pięknym za nadobne?, które wyrwą mu się za kilka tygodni w przypływie zupełnego idiotyzmu, na fali gniewu i niewyspania i będą obiektywnie najżałośniejszą propozycją w jego życiu. Poszuka po nich zemsty w ramionach kogoś innego, a potem poczuje się tak głupio i idiotycznie, że poświęci się szukaniu Eileen, najlepiej jak najdalej, najlepiej w Szkocji albo Walii). Pokiwał głową, dwa raporty. Choć czuł jakiś opór przed puszczeniem Moiry do magipolicjantów, to ostatecznie uszanował jej prośbę i został z koronerem.
A potem został w jej życiu, czy tego chciała czy nie—jako kolega po fachu, dawny współpracownik jej męża, niezręczny znajomy, akolita. Musieli trzymać się razem, łączyło ich wiele—ale czasem, łapiąć spojrzenie Moiry, będzie zastanawiał się na ile szczera to relacja i na ile często spotykaliby się po śmierci Sandersona gdyby części ciał ich współmałżonków dosłownie i kompromitująco nie zbliżyły ich do siebie w tej chorej żałobie. Chciał wierzyć, że pomagałby jej tak czy siak, ale... Zawsze pozostawało to ale.
-Zawsze sobie ze mnie żartujesz, z a w s z e. Bawi cię to, że mnie to nie bawi? - syczy jasnowłosy policjant do kolegi, ale obraca się gwałtownie słysząc otwierane drzwi. Irytacja momentalnie zastyga na posągowej twarzy, zmieniając się w maskę powagi, a po sekundzie—w wymuszony uśmiech, który Moirze może zdać się ciepły i pomocny. - Oczywiście. Bardzo nam - zerka na kolegę, jakby szukając na jego twarzy podpowiedzi. - przykro. - wzdycha i daje się poprowadzić Moirze do sali równie sterylnie czystej jak jego nowe buty. Nie wpada mu do głowy, by zaoferować chwiejącej się na nogach wdowie ramię; to jego partner zwykle myśli o takich rzeczach albo mu o tym przypomina. Tym razem nie słyszy jednak wymownego chrząknięcia, pewnie dlatego, że nie skończyli się kłócić. - W czym możemy - przejmuje inicjatywę, by udowodnić drugiemu, że do niczego nie potrzebuje ani jego ani zrozumienia jego dowcipów - pani pomóc? I jakie informacje? - oczy błyskają chciwie, mają już komplet informacji, ale może ta blondynka wmówi im jednak, że katastrofa budowlana to morderstwo? Nie takie rzeczy słyszał w życiu.