Krew z rozciętej wargi ma słono—metaliczny smak, który oblepia język i przypomina słowa ojca: prawdziwy Travers w żyłach ma morską sól i stal.
William Travers Sr. — kapitan statku, handlarz i przemytnik czarnomagicznych artefaktów — trzymał gębę zamkniętą na kłódkę raczej rzadko i to głównie wtedy, gdy przełykał kolejny haust ognistej. Mówił dużo, mówił głośno — tubalny głos niósł się po rezydencji Traversów, aby następnie ucichnąć na kolejne tygodnie, jeśli nie miesiące, które William spędzał na pokładzie Lewiatana, zapełniając jego ładownie skarbami i zakazanymi artefaktami, zawijając do portów, których próżno było szukać na mapach. Handlował, poszerzał sieć kontaktów i pił — z kupcami, piratami, poszukiwaczami przygód i tymi, którzy za parę galeonów gotowi byli sprzedać własną matkę.
Od 1930 roku każda wyprawa — nieważne jak odległa — wracała na ląd w jego opowieściach; najpierw szeptanych nad kołyską niczego nieświadomego Williama Jr., a z czasem snutych z chłopcem siedzącym na ojcowskich kolanach.
William junior — przez wszystkich, oprócz matki i zrezygnowanego guwernera, nazywany Billym — dorastał w dwóch rzeczywistościach, które nie powinny współistnieć pod jednym dachem, a mimo to nieustannie się przenikały.
Pierwsze zdolności magiczne objawił w wieku prawie trzech lat, kiedy salwował się ucieczką przed Gniewkiem — domowym skrzatem — usiłującym wyszorować mu uszy i szyję. Niecierpliwość wzburzona złością skutkowała wybuchem kilkunastu antycznych waz i dzbanów, których odłamki znaczyły drogę ucieczki Billy’ego. Tego dnia konsekwencje nie istniały; matka zabrała go po raz pierwszy — i ostatni — do magicznego cyrku, gdzie na własne oczy zobaczył stworzenia żyjące do tej pory wyłącznie na kartach książeczek z obrazkami.
Nie potrafił zapamiętać zwrotu mon nom est, William. Obudzony w środku nocy mógłby wyrecytować gatunki magicznych stworzeń zakwalifikowanych pod XXXX kategorię. Opornie przyswajał wiedzę niezbędną do życia na salonach — krzykami i ucieczkami próbując ratować się przed nauką etykiety, tańca towarzyskiego czy historią magicznych rodów, szybko stając się urealnieniem koszmarów guwernerów.
Jedyną osobą zdolną w pełni okiełznać Billy’ego był sam William, przed którego wysoką postacią drżał, bynajmniej jednak nie ze strachu, lecz podziwu. Ojciec był jego bohaterem — największym autorytetem. Gdy tylko wracał z licznych podróży, nie mógł opędzić się od syna i jego żarliwych próśb — o opowieści z dalekich stron, o rejs na Lewiatanie, o polowanie na dzikie gęsi i nowy łuk, bo starym można było ustrzelić co najwyżej puste butelki po rumie albo szczura.
Jedno zaledwie słowo z ust kapitana Traversa wystarczyło, aby Billy z rozwydrzonego awanturnika przemieniał się w młodego panicza, którego Constance bez wstydu mogła prezentować w teatrze Parkinsonów. Metamorfoza trwała, dopóki gromki głos ojca wstrząsał murami posiadłości. Gdy żagle Lewiatana znikały za horyzontem, nikła również ogłada Billy’ego. Wykorzystywał każdą nieuwagę guwernera, żeby — niepomny gniewu matki — czmychnąć z nudnych lekcji, bosymi piętami wzbijając kurz na drodze prowadzącej do portu, który jawił mu się jako własna Tortuga.
Pięć lat po Billym przyszła na świat Lydia — drobna, cicha, z oczami zawsze odrobinę zbyt szeroko otwartymi, jakby świat wymagał od niej czujności, której dziecko mieć nie powinno. Była odwrotnością brata: gdzie on wpadał jak burza, tam ona przemykała jak cień. Billy mijał ją częściej, niż naprawdę z nią przebywał — widział kątem oka skuloną nad talerzem, z książką na kolanach lub z dłońmi splecionymi na sukience, jakby każdy ruch musiała ważyć. Czasem słyszał płacz dobiegający z jadalni, czasem trzask porcelany, ale z reguły przechodził dalej. Lydia była za mała, za powolna, nie nadawała się do wspinaczek po klifach ani brawurowych wypraw do portu. Zostawała więc w domu, pod czujnym okiem guwernantki i skrzata, z matką, która nigdy nie miała w sobie tyle ciepła, by zrozumieć dziecięcy bunt.
Strach zaciskał się na gardle Traversa, gdy dzień jedenastych urodzin zbliżał się nieubłaganie, a niedługo po nim nowy rozdział życia — wyjazd do szkockiego zamku, gdzie szum morza i wrzask mew nie docierał, a zapach soli i zbutwiałego drewna był zupełnie obcy. Na londyński dworzec został zaciągnięty niemal siłą, przestał zapierać się i wierzgać nogami dopiero wtedy, gdy wepchnięto go na właściwy peron. Nie mógł dać poznać po sobie, że się boi — nie był przecież tchórzem.
Tiara Przydziału nie miała wątpliwości, kierując go do Slytherinu. W lochach szybko okazało się, że wychowanie i nazwisko otwierają więcej drzwi niż dobre oceny — szczególnie wśród dzieci rodów, które znał z przyjęć i rodzinnych bankietów. Ziarno niechęci do brudnokrwistych i mugoli padło na podatny grunt; Billy dorastał w przekonaniu, że krew i tradycja ważą więcej niż wysiłek. Czuł się lepszy — nie przez zasługi, lecz pochodzenie, sięgające XVI wieku.
Wśród twarzy znajomych z salonów była jedna, która nie wymagała masek. Amodeus Nott towarzyszył mu od dzieciństwa, a Hogwart jedynie przeniósł ich przyjaźń z ogrodów rezydencji do chłodnych kamiennych korytarzy. Razem przesiadywali w lochach do późna, planując wyprawy, których jeszcze nie mieli odwagi podjąć, wymieniając się zaklęciami i teoriami o stworzeniach, które chcieli zobaczyć na własne oczy. Z Amodeusem dzielił pierwsze ogniste wypite po kryjomu, pierwsze bójki, pierwsze głupie pomysły kończące się szlabanem. Nott był jego głosem rozsądku, Billy — ogniem, który chętnie podpalał lont.
Szybko okazało się, że nie jest typem ucznia, którego nauczyciele stawiają za wzór. W przedmiotach wymagających systematyczności i cierpliwego ślęczenia nad podręcznikami radził sobie przeciętnie lub źle — transmutacja go męczyła, historia magii usypiała, eliksiry kończyły się częściej oparzeniami niż sukcesem. Nie brakowało mu jednak talentu tam, gdzie liczyła się intuicja i refleks. Zaklęcia przychodziły mu z naturalną łatwością, jakby różdżka znała drogę, zanim jeszcze wypowiedział inkantację, a pod gołym niebem czuł się pewniej niż w murach sal wykładowych. Szczególną sympatią obdarzył astronomię — nocne obserwacje nieba przypominały mu blask gwiazd nad morzem. Potrafił godzinami siedzieć przy lunecie, zapominając o reszcie świata. Drugim przedmiotem, do którego wracał z niekłamaną fascynacją, była opieka nad magicznymi stworzeniami. W zwierzętach widział tę samą surową logikę natury, którą kochał — prostą, bez udawania. Wiedział, jakich bodźców unikać, kiedy cofnąć rękę, a kiedy okazać odwagę. Profesorowie zauważali tę wrażliwość, choć bilans jego ocen nadal nie robił wrażenia.
Od czwartego roku grał w quidditcha na pozycji pałkarza. Lot nad stadionem miał w sobie coś z rejsu — wysokość zamiast fal, wiatr uderzający w twarz jak morska bryza, adrenalina pulsująca w skroniach, gdy tłuczki śmigały niebezpiecznie blisko. Kiedy unosił się nad trybunami, czuł znajome napięcie w ciele, jak wtedy, gdy stał na dziobie Lewiatana i wypatrywał horyzontu. Quidditch nie pachniał solą, ale dawał namiastkę przestrzeni, której brakowało w lochach Hogwartu. Tam, pośród krzyków kibiców i trzepotu peleryn, mógł udawać, że to nie zamek, a pokład statku unosi się pod jego stopami.
William senior lubił powtarzać, żeby nie bał się wziąć steru we własne ręce, poprowadzić statek kursem, który wydaje mu się najbardziej odpowiednim. Billy głęboko wierzył w tę ojcowską radę, a okres buntu, który przypadł na koniec szóstej klasy, miał być tego niechlubnym dowodem.
Ostatnie wakacje przed powrotem do szkoły były jego pierwszymi pełnoletnimi. Czuł się dorosły i niezależny, co po latach miało napawać go niemałym zażenowaniem. To właśnie wtedy, podczas jednego z rejsów na Lewiatanie, przyszedł mu do głowy pomysł, za który później miał srogo zapłacić — dlaczego by nie rzucić Hogwartu?
Miał siedemnaście lat i marzenia większe niż staż w Świętym Mungu czy Ministerstwie Magii. Handel nie wzbudzał w nim żywszych emocji — kompania handlowa Traversów śmierdziała mu nudą, liczeniem beczek pod pokładem i pilnowaniem ksiąg rachunkowych. Billy pragnął prawdziwego morza i oceanu — portów na końcu mapy, dżungli parujących od magii stworzeń, które dotąd widywał tylko w książkach. Wydawało mu się, że umie już wszystko, czego mógł potrzebować młody żeglarz — znał zaklęcia przydatne na pokładzie, posługiwał się lunetą i odczytywał kompas, a gwiazdozbiór Lwa rozpoznawał szybciej niż godło rodu Burke’ów. Wiedział, jak refować żagle przed burzą, jak nawinąć linę, żeby się nie zapętliła, jak ją chwycić, by przy szarpnięciu nie zdarła dłoni do żywego mięsa. W szmerze wiatru słyszał zmianę pogody, w skrzypieniu want — zwiastun sztormu. Na pokładzie oddychał. Hogwart dusił go jak za ciasny kołnierz szaty, a kolejny rok w jego murach był stratą czasu.
Słusznie uznał, że informowanie rodziców o planach nie należy do rozsądnych pomysłów. Wyczekał moment, spakował najpotrzebniejsze rzeczy i zniknął nocą do portu, gdzie cumował amerykański szkuner z załogą uszczuploną przez groszopryszczkę — wiedział, że szukali rąk do pracy. Billy zgłosił się bez wahania, a nim minęła doba, Travers został najzwyklejszym majtkiem pokładowym.
Pierwsze dni bolały. Skóra schodziła z dłoni razem z resztą uprzejmości, które Constance wpychała w niego latami — tu były zbędne jak wstyd w tawernie po północy. Sól szczypała, wiatr gryzł, wilgoć i zimno przenikały, aż do kości, ale wreszcie Billy czuł upragnioną wolność.
Nie mogąc zostawić rodziców w niepewności, wysłał list — długi, żarliwy, pełen argumentów o niezależności, planów i próśb o zrozumienie. Odpowiedź przyszła błyskawicznie. Krótka, gniewna. Między wierszami brzmiała groźba, która zalała mu plecy zimnym potem: jeszcze jeden krok w tę stronę, a wydziedziczymy cię bez wahania. Constance nie rzucała słów na wiatr. Billy — mimo buntu żarzącego się pod skórą — wiedział, gdzie kończy się brawura, a zaczyna głupota. Wtedy zrozumiał, że nazwisko Travers jest jak sznur — ratuje przed falą, ale potrafi też wciągnąć pod wodę. Tak się czuł, wracając do Freshwater z podkulonym ogonem. Po dziś dzień pamięta smak upokorzenia i to, jak mocno dywan gniotł go w kolana, gdy klęcząc prosił o wybaczenie — z gardłem palącym, jakby miał zwymiotować własną dumę.
Wybaczenie przyszło szybko, łaska nie. Tego roku nie wrócił do Hogwartu; światu ogłoszono, że choruje na skrofungulus, choć jedyną realną chorobą były płomienne draże i zraniona duma osobista. Areszt domowy trwał miesiącami. Za towarzystwo miał głównie matkę, skrzata i cztery ściany rezydencji opuszczonej zarówno przez ojca, jak i Lidię.
Żeby nie zgnić w bezczynności, uciekał do lasu — tropił i polował, aż krew pod paznokciami stała się codziennością. Uczył się maskować zapach błotem i żywicą, trwać w bezruchu tak długo, że zwierzyna brała go za cień. Rozstawiał sidła o świcie, strugał strzały z jałowca, wygładzał lotki, ćwiczył naciąg cięciwy aż ramiona paliły go żywym ogniem. Skórował zdobycz, patrosząc ją w ciszy — metodycznie, bez sentymentu. Wieczorami pochylał się nad księgami o magicznych stworzeniach, notował i porównywał obserwacje z teorią. Robił to codziennie, jakby każdy dzień był pojedynkiem z Constance — dowodem, że zamknięcie nie mogło go zatrzymać.
Powrót do Hogwartu rok później był jak zaczerpnięcie powietrza po zbyt długim nurze w głąb zimnego morza. Egzaminy końcowe zdał dobrze, jakby ich wynikiem chciał zmyć z siebie piętno wyrodnego syna.
Po raz pierwszy od dwóch lat znów wypływał w morze. Brakowało Lewiatana; zamiast ciężkiego pokładu ojcowskiego statku pod stopami czuł deski Niezłomnej Cnoty — mniejszej, skromniejszej, dowodzonej przez Charlesa Traversa. Wszystko zostawało w rodzinie, choć Billy wiedział, że tym razem nie będzie synem kapitana, a tylko kolejnym członkiem załogi. Serce rwało się do wolności, lecz na zewnątrz trzymał się prosto i spokojnie.
Stryja podziwiał od zawsze, a powrót na morze pod jego komendą wydawał mu się zadośćuczynieniem za lata pochylania karku i udawanej pokory.
Pierwszy rejs pod okiem Charlesa okazał się surowszy, niż sugerowały opowieści ojca z dzieciństwa. Na pokładzie nie było litości dla paniczyków z herbem na sygnecie. Stryj budził o świcie, rozkazy wydawał krótko i ostro, a kto się ociągał — szorował pokład tak długo, aż kolana paliły. Billy milczał, choć dłonie miał pokaleczone, a ramiona bolały go od lin. Nie zamierzał wracać do domu jako ten, który nie wytrzymał pierwszego sztormu.
Porty, które odwiedzali, były brudne, głośne, pełne życia — zupełnie inne niż złote sale Parkinsonów, w których przyszło mu gościć z matką u boku. Tu nikt nie pytał o dobre maniery. Liczyły się silne ręce, pewny krok na mokrych deskach i to, czy umiał trafić zaklęciem szybciej, niż przeciwnik dobył noża. Billy uczył się pić jak marynarz, śmiać jak marynarz i przeklinać tak soczyście, że nawet stryj unosił brew z ukontentowania.
W jednym z portów, po kilku tygodniach ciężkiej roboty, pozwolił sobie na rzecz, na którą nigdy nie odważyłby się w domu — w zadymionej tawernie usiadł na chwiejnym stołku, a marynarz z igłą i buteleczką tuszu wytatuował mu na prawym ramieniu kałamarnicę. Nie drgnął, gdy skóra paliła, a załoga obserwowała go z ciekawością.
Wieczorami grywał w karty — na początku z nonszalancją kogoś, kto wierzy bardziej w szczęście niż w doświadczenie. Przegrywał dużo i często, ale z każdą rundą patrzył uważniej: na drgnięcie palca, ściśnięte wargi, nerwowy ruch stopą pod stołem. Szybko zrozumiał, że zwycięża nie najlepszy układ, lecz ten, kto potrafi ukryć, co naprawdę trzyma w rękawie. Z czasem nauczył się siedzieć spokojnie, z twarzą nie do odszyfrowania, trzymając emocje na krótkiej smyczy. Gdy po raz pierwszy zgarnął pulę tylko dlatego, że inni nie potrafili odczytać jego zamiaru, poczuł satysfakcję ostrzejszą niż smak rumu.
Z marynarzami przyszły też inne pokusy. Ktoś wsunął mu w dłoń pergaminowy pakiecik z drobnymi, srebrzystymi kryształkami — błyskot, używany na długich rejsach, gdy wachty ciągnęły się jak wieczność. Wciągał go ostrożnie, z początku naprawdę rzadko — chwilę później czuł przypływ energii, jakby żagle łapały nagły, sprzyjający wiatr. Myślał szybciej, mówił pewniej, a magia płynęła przez różdżkę gładko jak nigdy. Na pokładzie dawało to przewagę — czujność i pewność siebie, potrafiące czasem ocalić życie. Nocna wachta upływała, a Billy czuł się nie do zatrzymania.
Tamtego lata Niezłomna Cnota stała się dla niego nie statkiem, lecz domem. Nie przypuszczał jeszcze, że kiedyś będzie do niego należała naprawdę. Wtedy zrozumiał, że wolność pachnie solą, rumem i rybim tłuszczem. Jest lepka, brudna i prawdziwsza niż jakakolwiek salonowa definicja honoru.
Nie musiała nic robić. Wystarczyło jedno spojrzenie, żeby Billy poczuł się, jakby dostał sztormowym podmuchem prosto w pierś. Śmiała się — krótko, wdzięcznie i nie do niego — a on pomyślał, że dla tego śmiechu mógłby sprzedać pół Wyspy Wight. Amodeus wciąż mówił, ale Travers już dawno stracił wątek — jego uwagą bez reszty zawładnęła Theodora Rosier. Niewiele o niej wiedział, choć już wtedy zyskał pewność, że chce wiedzieć wszystko — przede wszystkim to, jak brzmi jego imię w jej ustach.
Od tego wieczoru wypatrywał jej na każdym przyjęciu. Zbliżał się pozornie obojętnie — z drinkiem, z żartem, byle zdobyć jej uwagę na minutę. Ona przyjmowała to z rezerwą, uprzejma i odrobinę wyniosła, jak wszystkie dziewczęta uczone od dziecka, że to świat ma zabiegać o nie. Z czasem rezerwa miękła. Jeden taniec zamienił się w kolejny, a następny — w rozmowę przy oknie. Pachniała bergamotką i czymś ostrym, czego nie potrafił nazwać. Opowiadał jej o morzu, o Lewiatanie i Niezłomnej Cnocie, o ptakach, co śmieją się nad falą — a ona słuchała z lekkim przechyleniem głowy, jakby każde słowo było ciekawostką wartą zapamiętania. Śmiała się z jego żartów częściej, niż powinna, a Billy brał to za znak. Nie dostrzegł, że to jej natura — świecić i przyciągać jak ogień ćmy, a on był tylko jedną z nich. Mówiła o sztuce, o koncertach, o obrazach w rodowej galerii — a on słuchał, jakby uczył się nowego języka tylko po to, by usłyszeć swoje imię wypowiedziane jej głosem.
Zaręczyny przyszły prędzej, niż ktokolwiek zdążył zapytać o rozsądek. Wystarczyło kilka miesięcy tańców, spotkań na rautach i listów pachnących jej perfumami, by Billy był pewien — chce jej całej, natychmiast. Jeżeli jedyną możliwością posiadania Theodory był ślub, był gotów — choćby jutro.
Uroczystość ślubna była dekoracją — kosztowną, głośną i bardzo nie w jego stylu. Billy stał prosto jak trzeba, składał przysięgę jak trzeba, dotrzymywał kroku w walcu jak trzeba. Wszyscy mówili o wielkim dniu, o połączeniu rodów, o przyszłości. On myślał o jednym — o nagrodzie po wszystkim. Gdy drzwi komnaty wreszcie zamknęły się za nimi, świat mógłby spłonąć, a Travers nie zauważyłby nawet popiołów. W końcu dostał to, na co czekał tygodniami — miękką skórę, ciepły oddech na karku, ciało, które wcześniej mógł podziwiać wyłącznie pod warstwami ubrań.
Edward przyszedł na świat dziewięć miesięcy później — jak w zegarku, ku uciesze obu rodów. Billy zapamiętał tamten dzień nie przez krzyki czy krew, a przez uczucie, jakby ktoś wcisnął mu w dłonie przyszłość — ciepłą, pomarszczoną, wrzeszczącą. Patrzył na Theodorę z czymś bliskim uwielbieniu: zmęczoną, rozczochraną, a jednak piękniejszą niż na balach, gdzie błyszczała dla całego świata. Przez kilka miesięcy po narodzinach syna częściej był w domu niż na morzu — odkrywając, że odpowiedzialność może nie musi dusić.
Lisbeth przyszła na świat trzy lata po Edwardzie — drobna, delikatna i bardzo krucha. Theodora rozkwitła przy córce, a Billy po raz pierwszy zobaczył ją tak czułą i naprawdę miękką. Przez chwilę uwierzył, że ich dom mógłby być miejscem, do którego wraca się z wyboru, a nie obowiązku.
W tym samym okresie rozpoczął trening oklumencji — z początku dla dyskrecji handlowych rozmów, później z czystej ciekawości siły umysłu. Ćwiczenia były brutalnie wymagające: godziny w ciszy, chłód zamykania własnych emocji w skrzynie bez klucza. Uczył się blokować wpływ, bodźce, uroki — także te subtelne. Wraz z postępami coś w nim twardniało i dopiero wtedy zrozumiał, że jego zachwyt nad Teddy był bardziej czarem niż uczuciem. Jej spojrzenie nie paliło już skóry, głos nie zmiękczał kolan, a uśmiech — choć piękny — przestał działać jak zaklęcie. Gdy urok ćwierćwili stracił nad nim moc, została piękna żona, dobra matka, ozdoba — i niewiele więcej.
Obserwował ją przy kołysce Lisbeth, gdy nuciła córce do snu — powinien czuć czułość, wdzięczność. Nie poczuł nic — tylko dystans, dzięki któremu zrozumiał, że kochał obraz, nie kobietę z krwi i kości.
Ona błyszczała na salonach, on coraz częściej milczał obok, myślami będąc daleko na morzu. Coraz częściej łapał się na ziewnięciu przy rozmowach o sztuce. Coraz trudniej znosił jej krąg znajomych i ich teatralne zachwyty na kolejnych koncertach smyczkowych i wystawach. Theodora była w swoim żywiole — uśmiechała się, dyskutowała o impresjonizmie, o światłocieniu na płótnie, o nowych talentach, które Rosierowie koniecznie muszą objąć patronatem. Billy siedział obok z whisky w dłoni, niewiele z tego rozumiejąc, licząc utwory do końca wieczoru. Kiedyś słuchał jej uważnie, chłonął każde słowo, byle być bliżej. Teraz nie chciało mu się udawać zachwytu ani imponować — nad szklanką z ognistą uświadomił sobie, że nie interesuje go, co mówi Teddy. Ona rozkwitała — on więdł.
Pierwsza zdrada nie miała nic wspólnego z namiętnością, a wszystko z potrzebą oddechu. Tawerna przy dokach, gra w kości, śmiech za głośny, rum za mocny, czyjaś gorąca dłoń na jego karku. Nie planował tego. Nie żałował. Potem przyszły kolejne — szybkie, dyskretne, nieistotne dla niego, łatwe do przemilczenia. Theodora milczała, a Billy wziął to za zgodę. Albo — co bardziej go niepokoiło — obojętność.
Wrócił na morze. Najpierw na krótkie rejsy, potem na dłuższe. Coraz częściej pakował kufry bez większego namysłu, jakby ciało samo decydowało za niego. Na pokładzie znów oddychał pełną piersią. Wyprawy stały się bardziej angażujące, dalsze od brzegów Anglii, bliższe wszystkiego, co dzikie. Tropił gromoptaki w gęstwinach Amazonii, na wodach oceanów ścigał węże morskie, raz niemal stracił prawą dłoń w starciu z czupakabrą. Śmiał się wtedy długo i szczerze — pierwszy raz od dawna.
Śmierć przyszła nagle — jak to zwykle bywa na pełnym morzu. Podczas jednego z jesiennych rejsów fala, wysoka jak ściana, uderzyła w burtę z hukiem, który Billy pamiętał jeszcze długo po wszystkim. Zanim ktokolwiek zdążył rzucić zaklęcie ratunkowe, Charles zniknął w czerni głębin. Szukali go do świtu — na próżno. Morze nie oddało kapitana, który oddał mu całe życie.
Niezłomna Cnota wróciła do Freshwater w milczeniu — z postrzępionymi żaglami i załogą zmęczoną jak po długiej żałobie. Dopiero na lądzie okazało się, że wszystko zostało przewidziane. Testament Charlesa Traversa, napisany odręcznym pismem i opatrzony pieczęcią rodu, wskazywał Billy’ego jako jedynego spadkobiercę statku i udziałów w kompanii. Decyzja nie budziła sprzeciwu — dla Traversów morze było dziedzictwem, a syn Williama od lat płynął tym samym kursem co stryj.
Od tamtej pory Niezłomna Cnota pływała pod jego banderą, na tych samych szlakach, wciąż dla kompanii rodzinnej, jakby nic się nie zmieniło. Tyle że zmieniło się wszystko.
Na Wyspę Wight wracał coraz rzadziej. Na dwa, najwyżej trzy tygodnie. Dzieci traktowały go jak bohatera z opowieści — a on nie dostrzegał w tym widma własnego dzieciństwa. Theodora witała go pocałunkiem w policzek, wciąż piękna, wciąż nienaganna. Rozmawiali o obowiązkach, o planach rodzinnych, o tym, co wypada. To życie było poprawne, przeciętne. Ale przeciętność nigdy go nie zaspokajała. Wkrótce zaczął brać kolejne zlecenia — polowania na magiczne stworzenia dla kolekcjonerów, dostawy rzadkich i nierzadko nielegalnych ingrediencji, eskorty statków przez niebezpieczne szlaki.
Obiecywał, że wróci szybko, ale zapominał o tym, zaraz po złapaniu w żagle pierwszych mocniejszych podmuchów wiatru.
Plotki w porcie były wszechobecne, a Billy słuchał ich z rosnącym zainteresowaniem. Szeptano o młodym, ambitnym czarnoksiężniku — o jego niebezpiecznej charyzmie i poglądach, o których nie mówi się głośno. O wartości krwi, porządku hierarchii, naturalnej selekcji. Travers słyszał w tych szeptach znajomy ton — surowy, praktyczny, pozbawiony złudzeń — i coś w nim drgnęło, choć jeszcze nie sięgał do źródła. W jego życiu wciąż działo się zbyt wiele, by szukać nowego celu. Zaledwie kilka miesięcy wcześniej urodził się jego drugi syn, Anthony — zdrowy, głośny, o oczach po matce. Trzymał go w ramionach z uczuciem pomiędzy dumą a ulgą, że obowiązek dziedziczenia został spełniony raz na zawsze.
Wydawało się, że wszystko jest na miejscu. Troje zdrowych dzieci, żona bez skandali, pieniądze z wypraw, nazwisko, którego nikt nie ważył się kwestionować. Rejsy przynosiły kolejne sukcesy, trofea trafiały na ściany gabinetu, a w salonach mówiono o nim z uznaniem. A jednak nocami siedział nad mapami, wytyczając nowe szlaki, i czuł głównie pustkę — jakby każdy kolejny kurs prowadził dokładnie w to samo miejsce. Morze dawało wolność, ale nie cel — nie władzę.
Wieczór był chłodny; port pachniał rumem, brudem i mokrym drewnem, a tawerna pękała od marynarzy przepijających pieniądze, dopiero co zarobione na morzu. Billy siedział przy swoim ulubionym stole — jeszcze trzeźwy, choć już ze szklanką ognistej w dłoni i bez sprecyzowanego planu na tę noc. Zauważył go dopiero, gdy tamten bez pytania zajął miejsce naprzeciwko niego — w odmętach pamięci Billy wyłowił wcale już nie tak znajomą twarz i dopasował do niej nazwisko. Tom Riddle — wspomnienie z Hogwartu, niedościgniony wzór z lochów Slytherinu. Rozmawiali krótko, faktami zastępując uprzejmość. Riddle wiedział o jego rejsach, o polowaniach, o reputacji krążącej po dokach — wiedział znacznie więcej, niż powinien. Tego wieczoru nie padła żadna konkretna propozycja ani obietnica. Jak widmo wróciła myśl, która od tygodni nie dawała mu spać — może morze to za mało, może da się mieć coś więcej niż wolność. I dopiero wtedy poczuł — pierwszy raz od dawna — że serce nie bije z nudnej rutyny, lecz z ciekawości. Nie wiedział jeszcze, że to nie był przypadek. Że tamtego wieczoru wybrano jego, nie odwrotnie.
Nie pamiętał dnia, w którym zaciekawienie zamieniło się w decyzję. Nie interesowały go ideały — interesowała go siła, realna i namacalna. Nie przyszedł do nich z przekonania. Przyszedł z pragmatyzmu. Rozumiał, że morze daje wolność, ale nie wpływy — a wpływy otwierają więcej drzwi niż nawet najstarsze nazwisko. Voldemort wymagał posłuszeństwa, ale dawał coś w zamian: obietnicę potęgi dla tych, którzy nie boją się ubrudzić rąk. Travers nie był idealistą, nie wierzył w czystość krwi jak w świętość, lecz znał mechanizm świata: na szczycie utrzymają się tylko ci, którzy pierwsi wyciągną różdżki. Widział w tym szansę — na wyrwanie się z przeciętności, która go dławiła.
Pewnego dnia wrócił do domu ze znakiem na przedramieniu — czarnym tuszem, który wyglądał, jakby żył pod skórą. Palił przez kilka tygodni, przypominając o wyborze nieodwracalnym.
Od tamtej pory pracował dla Czarnego Pana. Najpierw ostrożnie, z boku: gwarantował składniki z czarnego rynku, transport artefaktów, polowania na stworzenia z list zakazanych. Później śmielej — dalej, poza granice Anglii. Na morzu znów oddychał pełną piersią, ale tym razem wolność miała smak ambicji, nie ucieczki.
drzewko


